środa, 11 lutego 2015

The New 52: trzy problemy Supermana

Parę dni temu udało mi się nadrobić większość najnowszej historii Supesa, który, przyznaję, w jakimś stopniu gra dla mnie drugie skrzypce całego uniwersum stworzonego przez DC. Do dogonienia fabuły opowieści skłonił mnie story arc H'El on Earth, który zaprezentował odbiorcy dosyć ciekawą historię zbudowaną dookoła nie tyle samego Człowieka ze Stali, co wszystkich żywych Kryptonian znajdujących się na ziemi. Największą zaletą tych kilku zeszytów był jednak tytułowy H'El, bardzo interesująca, potężna i tajemnicza postać starająca się odtworzyć dawno utraconą chwałę Kryptonu. Postać, która na nieszczęście posłużyła za wzór dla innych scenarzystów...


Bardzo szybko okazuje się, że H'El, pomimo najlepszych intencji, nie dogada się z Supesem: wiecie, cała ta gadka o Kryptonie i jego odrodzeniu jest całkiem fajna, tyle tylko, że staruszek H'El to konserwatysta. Nie cierpi klonów (nie ma przebacz Kon, aka "Suberboy"), nie bardzo interesuje go też los ziemian, którzy z całą pewnością ucierpią na próbie odtworzenia nowego Kryptonu. Mimo to, H'El nie jest zły w sposób czarno-biały, tą charakterystyczną manierą komiksowych super - złoczyńców, jest zbyt przywiązany do swoich idei, by próbować wchodzić w jakikolwiek dialog z dość bucowatym (w tych konkretnych zeszytach) Supciem. Udaje mu się nawet poderwać Supergirl, jednak nie na tyle dobrze, by w ostatecznym rozrachunku nie wbiła mu odłamka kryptonitu w serce, wpychając do tunelu czasoprzestrzennego. H'El na tym się jednak nie skończy - jego origins zostaną ujawnione w późniejszych numerach, odegra również główną rolę w story arc'u Krypton Returns.


Cały ten przykrótki opis ma swój cel - zarysowuje postać całkiem ciekawego villaina, który pojawił się dopiero w New52, a który nie został potraktowany po macoszemu (tzn. pomimo swojej wyraźnej mocy nie został ukatrupiony po dwóch zeszytach). Sam H'El nie jest problemem - wręcz przeciwnie, historia z jego przybyciem na Ziemię jest jednym z moich ulubionych arc'ów nowego Supermana.

Tutaj pojawia się ale.

Jakiś czas po H'Elu na łamach Superman Unchained zadebiutował Wraith, kosmita, który ostatnie 75 lat przesiedział w bunkrze, brudząc sobie ręce w imię Stanów Zjednoczonych. To, co Superman robił z charakterystycznym dla siebie rozgłosem, Wraith załatwiał po cichu, unikając kamer i pozostając tajemnicą, która ostatecznie miała zniszczyć Supermana, gdyby wymknął się spod kontroli. Bo Wraith, rzecz jasna, był od Supesa silniejszy. Ale hej, nie to, żeby był z niego jakiś szczególnie zły gość: pomagał Supermanowi, rozmawiał z nim w momencie, w którym nikt do rozmowy się nie kwapił i sugerował nawet, że chętnie by go nauczył kilku rzeczy. Wielka szkoda, że najpewniej będzie musiał Supermana zabić, rozkaz jest rozkaz i akceptują to wszyscy: i Ostatni Syn Kryptonu, i czytelnicy.

A potem wszystko się zmienia, kiedy za sprawą Batmana (który skonstruował dla Supermana specjalny pierścień, który działa na Wraitha mniej więcej tak, jak kryptonit na Człowieka ze stali) Wraith przegrywa pomniejszą utarczkę z Supesem. I nagle z w miarę rozsądnego gościa zmienia się w maniakalnego morderce, który obiecuje zemstę i... Co tu dużo mówić, sami świetnie znacie te motywy. Ważniejsze jest to, że ostatecznie Wraith rusza ukatrupić Gacka, w ramach kary za stworzenie pierścionka, który i tak nie działa w momencie, w którym nasz kosmita założy na siebie odpowiednią zbroję. Bardzo szybko okazuje się, że Wraith, jakby tego było mało, ściągnął za sobą flotę swoich ludzi, którym przebicie się do naszego systemu zajęło parę ładnych lat (czy, dokładnie rzecz biorąc, kilkadziesiąt, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Wraith na ziemię trafił w okolicach II WŚ). Już widzę cały ten ciąg przyczynowo skutkowy, analizowany przez scenarzystów jako Dobry Pomysł: mamy przeciwnika, który w teorii nie jest zły, ale cholernie niespójnie napisany, mamy dobrego złego i zagrożenie, które może zniszczyć planetę. Jak diabeł z pudełka do akcji wkracza Luthor, który oferuje rozwiązanie: Superman, jeśli poświęci się i stworzy z siebie (za sprawą zastrzyku z autorską mieszanką Lexa) bombę solarną, najpewniej zmiecie wrogą armadę. Nic jednak z tego: w ostatecznym momencie rolę żywej bomby przejmuje Wraith. Nie mógłby nie przejąć, bo jak inaczej scenarzyści poradziliby sobie z równie potężną, a wcześniej nie znaną w uniwersum istotą?

Pomińmy jednak dalsze rozważania na temat Wraitha - nie skupiajmy się na przykład nad tym, gdzie był podczas ostatnich kilku zagrożeń totalnych, które miały prawo unicestwić Ziemię (już wyobrażam sobie jak generał Lane, w trakcie ataku Darkseida, uparcie trwa przy swoim, rozkazując zachować Wraitha na wypadek szaleństwa Supermana. Co tam, że świat się pali i wali). Gwoździem do trumny (o której opowiem Wam, drodzy Czytacze, za moment - na razie prezentuję jedynie pojedyncze deski) było pojawienie się Ulyssesa, Ostatniego Syna Ziemi, postaci przypuszczalnie potężniejszej od Supermana. Heros pomaga Człowiekowi ze Stali, wydając się przy tym raczej nieszkodliwym idealistą. W tym momencie czytelnikowi zapala się już ostrzegawcza lampka - chwilę, chwilę, doby bohater na poziomie Supermana? Racja, obawa nie jest bezzasadna. Bardzo szybko okazuje się, że Ulysses nie jest tym za kogo się podaje, a jego motywacje są wyjątkowo mroczne. Nie jest już nawet ważne, jak kończy się ta historia (wygraną Supermana, który nagle odkrywa w sobie Kolejną Potężną Moc): ważne jest to, że kolejny prawie - kosmita staje się potwierdzeniem utartego schematu.


W czym tkwi problem? W tym, że powoli dochodzimy w New 52 do momentu, w którym czytelnik widząc kolejnego nową, potężną i teoretycznie dobrą postać, może z dużą dozą prawdopodobieństwa zakładać, że nie pożyje ona zbyt długo, lub posiada ukryte, złe zamiary. Historie robią się za tym przewidywalnie nudne, tym bardziej, kiedy zdamy sobie sprawę, jak tak naprawdę całe New 52 działa: redefiniuje znane postacie, ale praktycznie nie wprowadza nowych. Nieznany heros materiałem do Justice League? Nie, na to nie ma co liczyć. Nie chodzi tu o to, że Ulyssess, Wraith i H'El to te same postacie - na poziomie mocy oraz charakterów wiele ich różni, jednak sposób ich użycia w komiksie jest praktycznie ten sam. Powtarzalność boli.

Druga sprawa to to, że większość bohaterów New 52 - w tym właśnie Superman - zostało osłabionych. I oczywiście widać to po Człowieku ze Stali, który już nie radzi sobie z każdym problemem sam (korzysta z pomocy Ligii i kilku innych osób). Mimo to, do pewnego stopnia stanowi męską wersję Mary Sue: w zasadzie wszystko mu się udaje, problemy rozwiązują za niego scenarzyści w sposoby ocierające się o motyw deus ex machina i nadal tkwi na postumencie najpotężniejszego herosa, chociaż w praktyce kimś takim nie jest. To wszystko, w dużym skrócie, pokazuje czemu Batman może liczyć na większe zainteresowanie czytelników oraz czemu historie zbudowane dookoła Gacka wydają się być ciekawsze. Batmanowi faktycznie zdarza się przegrać - nigdy nie ostatecznie, ale arc'i Sów czy Robina pokazują wyraźnie, o co mi chodzi. Po przeczytaniu kilkunastu różnych historii dotyczących Batmana, wciąż nie mam go dość, nie czuję, że dostaję do rąk tą samą historię opowiedzianą na nowo. Superman, chociaż posiada mniej serii niż Gacek, nie oferuje mi takiego bogactwa treści - i to jest jego największy mankament.