środa, 15 października 2014

Serialowe pierwszaki - DC Comics

Musiałem rozpisać to sobie na kartce, żeby być pewnym, że nie pomyliłem się w obliczeniach - tego sezonu zadebiutowały aż trzy seriale umieszczone w uniwersum DC Comics. Przeliczyłem wszystko raz jeszcze razem z moimi podręcznymi matematykami, których umiejętności rachowania stoją na zdecydowanie wyższym poziomie niż moje własne i otrzymałem szalenie niepokojące dane. Ze wspomnianych wcześniej seriali żaden nie będzie nawiązywał do kinowego uniwersum tworzonego przez DC, a tylko jeden do wcześniej powstałego projektu, który z całą pewnością jest dobrze znany fanom komiksowych ekranizacji.


Seriale o których mowa to oczywiście The Flash (rozgrywający się w tym samym świecie co Arrow), Gotham i Constantine. Co ciekawe każdy z nich jest produkcją zdecydowanie odmienną od reszty, a przynajmniej takie wnioski można wysnuć po premierze pierwszych odcinków, które premierę miały nie tak dawno temu. 

The Flash zapowiada się na nieszczęście najbardziej sztampowo. Biorąc pod uwagę fakt, że Arrow znudził mnie ciągłymi rozterkami głównego bohatera i nie przebrnąłem nawet przez pierwszy jego sezon, nie jestem pewien, czy Flash da mi to czego oczekuję od serialu superbohaterskiego, tym bardziej, że pierwszy odcinek jest najzwyczajniej w świecie ograny i pozbawiony polotu. Dostajemy w nim wszystko to, czego spodziewalibyśmy się po odcinku otwierającym historię najszybszego człowieka na świecie... i w zasadzie nic więcej.


Serialowy Barry Allen to superbohater jakich wielu. Jego szczęśliwe dzieciństwo zostaje brutalnie zniszczony przez niewyjaśnioną śmierć matki, która powoduje (nigdy nie zgadniecie), że jako dorosły już człowiek Barry ma zamiar rozwikłać dręczącą go tajemnicę. Mamy tu więc motyw poszukiwań sprawiedliwości znanych z innych obrazów, co jednak najgorsze jego przedstawienie w serialowym Flashu niczym się nie różni. Allen, podobnie jak Wayne i dziesiątki innych mścicieli, swoje życie podporządkowuje poszukiwaniom "siły", która jego matkę zabiła. W swojej życiowej nieporadności (czy to tkwiąc w głębokim friendzonie, czy spóźniając się do pracy) doskonale realizuje motyw roztrzepanego geeka, nie tak przecież odległy od postaci takich jak Peter Parker. Nawet sposób w jaki uzyskuje swe moce - w wyniku raczej nieprzemyślanego igrania z pseudonauką - ociera się o powielanie utartych już schematów. Jakby tego było mało, uważny (czy może raczej: komiksowo świadomy) widz już po pierwszych kilku scenach zdaje sobie sprawę z tego kto będzie głównym antagonistą, z którym zmierzy się bohater, a jeszcze później jest w stanie z dużą dozą prawdopodobieństwa zdemaskować jego ukrytą tożsamość. Pilot odziewa Flasha w kostium, uczy go panować nad swoją mocą, zapoznaje z Green Arrowem... Ale przeciwnika Barry'ego z kostiumu wręcz obdziera. W pierwszym odcinku sezonu zbyt wiele zostało powiedziane i zgaduję, że serial na tym ucierpi.

Niewiele (jeśli w ogóle) lepiej wypada ekranizacja kultowego komiksu Hellblazer. Opowieść o odpychającym (anty)bohaterze Johnie Constantinie stanowi jeden z klasyków noweli graficznych*. Wiadomo jak ma się sprawa z klasykami - większość odbiorców nie przywykła do tego, by wpisywać je w zupełnie nowe schematy. Mimo tego DC wydaje się wiedzieć lepiej, czego oczekują fani, udowadniając to wydawaniem takich potworków jak chociażby Before Watchmen. W kwestii samego Constantine'a wydawcy również miarowo dolewają oliwy do ognia, czego przykładem może być chociażby bardzo luźna adaptacja filmowa z 2005 roku, czy fakt, że nieszczęsnego okultystę zdecydowano się uwzględnić w New52, wcielając go w superbohaterskie szeregi, do których za diabła nie pasuje. 

Wizualnie serial prezentuje się naprawdę dobrze. Wizerunek Johna wrócił do korzeni, na stałe odżegnując się od tego, co widz miał okazję oglądać w wersji z Keanu Reevesem. Egzorcysta wydaje się znowu być sobą, zawadiackim blondynem z niedogoloną facjatą wbitym w nieodłączny płaszcz, w wiecznie rozchełstanej koszuli. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że pod względem charakteru serialowy Constantine będzie wręcz dosłowny wcieleniem oryginału, bardzo szybko okazało się jednak, że to nie do końca prawda.

Prędko pojawiły się bowiem pierwsze niepokojące informacje. Jedna z nich dotyczyła tego, że JC porzuca swój nieodłączny nałóg, atrybut, z którym jest kojarzony i który miał ogromny wpływ na jego historię - a mowa tu oczywiście o papierosie. Co najśmieszniejsze wcale nie jest tak, że serialowy bohater nie pali. Owszem, z całą pewnością to robi, gdyż w pierwszym odcinku można znaleźć scenę, w której gasi fajkę w popielniczce. Mimo to twórcy zdecydowali się nie pokazywać bohatera z papierosem w ustach. W ramach źle rozumianej poprawności politycznej zdecydowano również, że egzorcysta nie będzie biseksualistą. A przynajmniej jeszcze nie - może za jakiś czas, kiedy twórcy dorobią się cojones potrzebnych do tego, by poprawnie zekranizować komiks taki jak Hellblazer.

Co gorsza fabuła pierwszego odcinka nie zachwyca, podobnie jak jego realizacja. Jasne, wprowadzenie do takiej historii jest trudne, ale z całą pewnością można to było zrobić z klasą, której tu brakuje. Brakuje również klimatu, który wyróżniał komiks - zamiast ciężkiego, mrocznego nastroju deszczowej Anglii, w której coś czai się we mgle... Dostajemy Supernatural - na który nie mam zamiaru narzekać, ale sami wiecie... Nie tego się spodziewałem. Jest więc jakiś demon, jest też kobieta którą trzeba uratować, jest dziwny (bo nieumierający jak trzeba) Chas, zbrodnia z przeszłości, która dręczy naszego śmiałka i... Najczęściej powtarzane w tekście słowo: sztampa. Aniołom brakuje anielskości, uroku i charyzmy znanej z kart komiksu. Demony również nie zachwycają, w niczym nie odbiegając od wizji istot które mieliśmy okazję widzieć w dziesiątkach innych seriali. Tak naprawdę jedynym momentem, kiedy moje serce zabiło żywiej, była chwila w której Johnny odgonił świeżo - uratowaną - przyszłą - towarzyszkę od hełmu Doctora Fate'a, który w późniejszych odcinkach ma odegrać w serialu jakąś rolę.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło! Z perspektywy dwóch raczej miernych odcinków możemy bowiem docenić naszą łyżkę miodu w beczce dziegciu. Jest nim serial Gotham, który przedstawia historię tytułowego miasta z punktu widzenia młodego Jima Gordona, z czasów, kiedy nie został jeszcze komisarzem, tym samym pozwalając się zapoznać uważnemu widzowi z genezą znanych łotrów, takich jak Edward Nygma, Poison Ivy czy Pingwin. Twórcy wiedzą na co mogą sobie pozwolić - dlatego zrywają z klasycznymi opowieściami o Batmanie na tyle tylko, na ile nie zirytuje to fanów i jak na razie wychodzi im to świetnie. Zamiast spokojnego i wykastrowanego psychicznie Alfreda mamy więc postać z krwi i kości, która wchodzi w rolę opiekuna młodego Bruce'a Wayne'a, a nie tylko jego lokaja. Wspomnianego wcześniej Pingwina poznajemy jeszcze jako młodego, zżeranego ambicjami rzezimieszka, nie szefa podziemi Gotham. Podobne przykłady się mnożą, a przypuszczalnie w serialu pojawi się jeszcze wiele innych znaczących postaci. W odcinku pierwszym zaprezentowano jedynie kilka z tych, które zasługują na szczególną uwagę odbiorcy. Biorąc pod uwagę to, z jaką pieczołowitością dobrano obsadę - każdy aktor niezwykle pasuje do swojej roli, wystarczy wspomnieć wyżej wymienionych prot- i antagonistów - z niecierpliwością pozostaje czekać na resztę przyszłych bohaterów i złoczyńców. Co najciekawsze również role "dziecięce" - młody Bruce i Catwoman - nie irytują, co być może jest nie tyle zasługą ich wybitnego aktorstwa, co dokładnego rozplanowania scen. To Gordon i przestępczy półświatek grają tu główne skrzypce a rola niedoszłego Batmana schodzi na drugi plan, dlatego nie denerwują nas relacje z życia ubezwłasnowolnionego jeszcze Wayne'a.

Fabularnie historia być może nie zachwyca, kręcąc się dookoła morderstwa Wayne'ów, ale i tak stoi o poziom (albo pięć...) wyżej od tego, co zaprezentowano w The Flash i Constantine. Opowieść o detektywie, który stara się zaprowadzić sprawiedliwość w mieście, w którym nawet policja zżerana jest przez korupcję, to motyw nośny wielu innych historii. Gotham jednak potrafi nadrobić brak oryginalności znakomitym klimatem, który najpewniej na długo przyciągnie odbiorców do ekranów - miasto odrysowane w serialu to być może nie Sin City, ale też i nie Central City które można ujrzeć w The Flash. Jest odpowiednio mroczne, pasujące do standardów opowieści balansującej na pograniczu noir, a twórcy z całą pewnością wiedzą jak jego atmosferę oddać - czy to za pomocą dialogów, czy scenografii. 

Na koniec pozostaje mi jedynie przypomnieć o małym problemie, który - jak zaznaczyłem wcześniej - łączy wszystkie te trzy produkcje: żadna z nich nie jest umieszczona w tej samej rzeczywistości co pozostałe. W świetle tego polityka DC w sprawie spójnego uniwersum filmowego pozostaje dla mnie zagadką, której nie da się łatwo rozwiązać. Gdzieś w niedalekim sąsiedztwie Marvel wkracza w kolejną fazę swojego spowinowaconego z serialami uniwersum filmowego. Tymczasem DC wydaje się być zamknięte na jakiekolwiek nowatorskie pomysły. W chwili,  w której Marvel podbija kina ekranizacją komiksu raczej nieznanego w mainstreamie - a w którym występuje kosmiczny szczur, który gada - DC stwierdza, że opowieść o Manhunterze z całą pewnością nie przyciągnęłaby widzów przed ekran. Tam gdzie Marvel stawia na rozrywkę (czasem, niestety, dość tanią) DC ucieka w patos, co raczej im nie służy, sądząc po niezłym, ale z pewnością nie wybitnym Supermanie. Wcielenie wyżej wymienionych seriali do uniwersum filmów mogłoby pomóc wydawnictwu w tworzeniu spójnej narracji, lub budować napięcie przed eventem z cyklu Infinity Crisis - bo w końcu nikt nie powiedział, że światy serialowe muszą być podstawowym światem całego międzyświecia DC. Ostatecznie wydaje się jednak, że gigantowi komiksowego świata zwyczajnie brakuje pomysłów na to, jak ściągnąć widzów do kin. Wielka szkoda, bo historie opowiadane przez DC nie odstają poziomem od tych, które prezentuje Marvel... A czasem nawet go przerastają. 

*Tak, brzydzę się tym terminem. Mimo wszystko stanowi on niezły synonim, musicie przyznać!