wtorek, 2 września 2014

Co Tim i Kaylie zobaczyli po drugiej stronie lustra

Od dłuższego czasu horror filmowy przeżywa upadek - jest to stwierdzenie, które można uznać za bolesną generalizację, ale z całą pewnością nie można się z nim po części nie zgodzić. Patrząc na zachód widzimy głównie wątpliwej jakości remake'i oraz odgrzewanie schematów bazujących na znanych od lat motywach (home invasion, materiały "z ręki", opętania). Ze strony wschodu napływają produkcje najcześciej ciężkostrawne dla europejskiego widza, chociaż często bardzo dobre. Jeśli chodzi o Stary Kontynent, dostarcza on niewielu tytułów, którymi dystrybutorzy chcą raczyć masowego odbiorcę. Sytuacja jest naprawdę ciężka - i może dlatego tak trudno jest mi jednoznacznie ocenić niezły obraz, jakim jest Oculus

Jest coś takiego w lustrach, co niesłychanie mnie przyciąga - pisałem o tym już w tekście o podróżach planarnych i rytuale przejścia. Dookoła prostego (na pozór) zwierciadła orbituje niesamowita ilość historii: zarówno mitów i legend, jak i filmów, gier, komiksów czy książek. Szanowny Czytacz nie może się więc dziwić, że kiedy tylko usłyszałem o filmie, który opowiada historię rodziny, w której posiadanie weszło niezwykłe lustro, musiałem zobaczyć go w trybie niemalże natychmiastowym...

Widzicie, nie jest rzeczą łatwą wybaczać kolejnej produkcji czerpanie garściami z innych, wcześniejszych tytułów. Większość horrorów które powstały w ostatnich latach, a które poruszają wątek rodziny mieszkającej w przeklętym domu, można zacząć oglądać od połowy. Bo przecież doskonale wiadomo, co będzie się działo na początku - mamusia i tatuś uśmiechnięci, kochający, piękne małżeństwo. Dzieciaki zachwycone, koniecznie rodzeństwo, uśmiechnięty pysiaki i harce pomiędzy nierozpakowanymi jeszcze pakunkami z przeprowadzki. Możecie obstawić drobne pieniądze na to, że gdzieś tam pojawi się jakiś zwierzak domowy, który bardzo szybko - chociaż niekoniecznie łagodnie - zejdzie z tego świata. Potem coś zacznie stukać, pukać, łapać za kostki, wykukiwać z szafy i... Wiecie co dalej. Oculus nie odcina się od samego początku od tych niewesołych schematów i to jedna z jego największych wad - nie zdziwiłbym się, gdyby spora część odbiorców miała go dość już po tych kilku minutach, które żywcem przypominają sceny wyciągnięte z co drugiego horroru. 

Okazuje się jednak, że podobny wstęp do właściwej historii nie będzie zbyt długo nużył widza. I tu, w cieniu największej wady filmu, zaczyna ujawniać się również jego największa zaleta: zerwanie ze związkiem przyczynowo - skutkowym. Sekwencje opowiadające o radosnym, sielankowym życiu w nowym domu pojawią się bowiem dopiero później, a nie już w pierwszej scenie. 

Wyrobiłem sobie ogromną wiarę w niewątpliwą inteligencję niewielkiego grona moich Czytaczy; stąd też zakładam, że termin "dym i lustra" niejednemu z Was obił się o uszy. Przydługie wyjaśnienie go nie ma wielkiego sensu, starczy powiedzieć, że odnosi się on do sztuczek magików, którzy za pomocą tricków optycznych potrafią stworzyć niesamowicie realistyczne iluzje. Odwołuję się do tego terminu głównie dlatego, że taki właśnie powinien być dobry horror opowiadający o lustrach - nieustępliwie iluzoryczny, nakazujący widzowi zastanawiać się nad każdą sceną. To zadanie nie do końca spełniło koreańskie Lustro, a już z całą pewnością nie spełniły go amerykańskie Lustra (zarówno część pierwsza jak i druga). 


Tak właśnie sprawa ma się z Oculusem - od samego początku trzyma oglądającego w tym szczególnym rodzaju napięcia, który chwyta nie tyle za gardło czy serce, co za umysł. Nie będzie nietaktem, jeśli zdradzę jak najogólniej w jaki sposób kreśli się fabuła filmu: pierwsze sceny zapoznają nas z dwójką głównych bohaterów, bratem i siostrą, z których każde ma swoje... Problemy. Ten pierwszy wychodzi właśnie ze szpitala psychiatrycznego, gdzie radził sobie z traumą, przez którą przeszedł w dzieciństwie, najpewniej dopuściwszy się morderstwa. Jego siostra natomiast wydaje się zdecydowanie inaczej pamiętać zdarzenia z ich dzieciństwa, domagając się na chłopaku spełnienia z dawna powziętego przyrzeczenia, które zakładało zniszczenie tajemniczego lustra, które w jej mniemaniu miało doprowadzić do zniszczenia rodziny. Już w tym momencie nawet średnio rozgarnięty widz zacznie zastanawiać się nad tym, kto tak naprawdę ma w tej rodzinie pod sufitem - i to własnie zdanie powinno być pytaniem przewodnim seansu. Dym i lustra. 

Bardzo szybko los sprowadzi bohaterów do ich dawnego domu, gdzie poddadzą uważnym badaniom stare lustro niewiadomego pochodzenia, którego historia jest odpowiednio mroczna i powiązana ze spektakularnie nietypowymi zgonami. Od tego momentu odbiorca będzie miał okazję obserwować kilka różnych wersji historii - przeszłość z punktu widzenia Tima i Kaylie (bo jak można się domyślić wersje te się od siebie różnią) oraz przeszłość, która również będzie rozdzielona na perspektywę każdego z dwójki rodzeństwa. Bardzo szybko okaże się, że być może bohaterowie przecenili swoje możliwości, zamykając się w domu z artefaktem, który miesza w głowie bardziej, niż David Copperfield. 

W odróżnieniu od większości amerykańskich horrorów ostatnich lat, scenarzyści nie opierają historii o złe decyzje głównych bohaterów, co trzeba uznać za kolejny ogromny plus tej produkcji. Nie ma tu miejsca na schodzenie do ciemnej piwnicy, w której czai się psychopata, czy ukrywanie w szafie - bardzo szybko można zorientować się, że jedyna naprawdę głupia decyzja, jaką podjęli Kyile i Tim to ta, która zakładała próbę zniszczenia lustra. Cała reszta tego, co przejdą w swym dawnym domu to jedynie skutek tego jednego błędu, który wynikał raczej z niewiedzy, niż głupoty. To tylko jeden z przykładów, który wskazuje na to, że Oculus stara się łamać utarte schematy. Kolejnym może być fakt, że bohaterowie zetknęli się już z lustrem - nie stają przed Wielką Niewiadomą (jak w przypadku większości filmowych horrorów), stają przed problemem, który muszą rozwiązać, chociaż każde robi to na swój sposób. Ich nieświadomość skończyła się w momencie, kiedy pierwszy raz zetknęli się z lustrem, jako dzieci. Te dwie historie przeplatają się w sposób, który często nie pozwala jednoznacznie stwierdzić, co tak naprawdę dzieje się w domu, ale w tym tkwi magia schematu, na którym zbudowano Oculus - starcie z lustrem i drzemiącymi w nim demonami, z którymi nic nie jest pewne. 


Jeśli chodzi o stronę techniczna produkcji, jest całkiem nieźle. Karen Gillian, znana z roli towarzyszki Doctora czy Nebuli ze Strażników, wypada naprawdę dobrze, chociaż nie wiem, na ile obiektywna jest w tym przypadku moja opinia, gdyż z jakiś dziwnych - i nie do końca jasnych dla mnie względów - uważam tę młodą dziewczynę za odrobinę lepszą aktorkę, niż jest w rzeczywistości. Jej ekranowy brat, zagrany przez Brentona Thwaitesa stanowi "lustrzane odbicie" siostry. Kobieta jest pewna swoich racji, przekonana o mocy lustra - mężczyzna nie do końca jej w tym ufa, co Brenton dobrze oddaje swoją grą aktorską. Tam gdzie Gillian jest żywiołowa i porywcza, tam Tim jest zdecydowanie wycofany, ostrożny, spłoszony - wydaje się więc, że aktorzy zagrali wystarczająco dobrze, by oddać charakter napisanych przez scenarzystów postaci. Jeśli chodzi o efekty specjalne, nie zobaczymy ich w filmie wiele - jednak wypada tu wspomnieć o stylizacji zjaw, z których projekcję odpowiada lustro. Przypominają z wyglądu ludzi, którymi byli za życia; z tą tylko różnicą, że zamiast źrenic czy białek mają właśnie niewielkie, lśniące zwierciadła. Jest to dość prosty zabieg, jednak na tyle ciekawy, by urozmaicić wygląd tych dość zwyczajnych zjaw. Największym minusem w tej kategorii jest bez wątpienia muzyka, która absolutnie nie zapada w pamięć. Pisząc niniejszy wpis ciężko mi przypomnieć sobie chociaż jeden motyw, który mógłbym zanucić - a najczęściej nie mam takiego problemu w przypadku produkcji, których ścieżka dźwiękowa była godna uznania. 

Wciąż nie jestem pewien, czy moja sympatia do Oculusa nie wynika przypadkiem z tego, że ostatnimi czasy dość nisko zawieszam poprzeczkę dla produkcji tego typu. Nie wydaje mi się jednak, by był to obraz, który zmarnuje czas kogoś, kto przychylnym wzrokiem spojrzał na produkcje takie jak Sinister czy Insidious, czerpiące garściami z ogranych schematów, a jednak wprowadzającymi drobny powiew świeżości do nieco zatęchłego gatunku. I właśnie do podobnych odbiorców adresowany jest Oculus - takich, którzy nie mają zbyt wysokich oczekiwań i może własnie przez to mogą zostać pozytywnie zaskoczeni. 

I pamiętajcie: nie patrzcie zbyt długo w lustro, bo możecie zobaczyć w nim diabła!