Netflix znowu zaatakował - kontynuacja bardzo dobrze przyjętego pierwszego sezonu Hemlock Grove ujrzała światło dzienne w pierwszej połowie lipca, zaspokajając wreszcie zniecierpliwionych fanów dawką grozy, gore i onirycznego klimatu. Problem tylko w tym, że drugi sezon produkcji definiującej na nowo mit wampira, wilkołaka czy wiedźmy zmieszał wyżej wspomniane style w zupełnie zaskakujących proporcjach, co dla tych, którzy mieli okazję oglądać sezon pierwszy, może być bardzo zaskakujące.
Krótka piłka: żeby pozwolić sobie na jak najmniej spoilerów sezonu drugiego, muszę założyć, że każdy Czytelnik oglądał już sezon pierwszy. Jeśli nie, muszę uprzedzić - będę bezlitosny, jeżeli chodzi o wyjaśnianie niuansów fabularnych pierwszego Hemlocka, dlatego zachęcam do obejrzenia go jeszcze przed zapoznaniem się z tekstem.
Hemlock Grove zaskoczył wszystkich - nie tylko widzów, ale przypuszczam, że i samego Netflixa. Serial opowiadający historię rodziny Godfreyów (z nastawieniem na Olivię i jej syna Romana) oraz przejezdnych, chociaż nie mniej ważnych Rumanceków, podbił serca widzów. Tak, ja wiem, brzmi to jak wyświechtany slogan, ale taka jest prawda: Hemlock Grove stanowiło jeden z ciekawszych seriali 2013 roku. Czym zapewnił sobie uznanie publiczności? Z całą pewnością wpływ na taki odbiór produkcji miał fakt, że jednym z producentów był Eli Roth, w wyniku czego HG zyskało bardzo mroczny nastrój, świetne otwarcie oraz znakomite sceny przeistoczenia z człowieka w wilka, które są już chyba wizytówką serii. Drugim ważnym czynnikiem mogło być wspomniane wcześniej zredefiniowanie mitu wampira i wilkołaka, oraz odniesienie do historii o stwórcy i potworze pióra Shelley. Upir, wilkołak i monstrum są w hemlockowskim wydaniu na tyle bliskie legendarnym pierwowzorom, by nie budzić zastrzeżeń purystów, u których widok świecących za dnia wampiro-wróżek budzi tylko odrazę, a przy okazji są na tyle nowatorskie, by zaskakiwać wymyślonymi przez scenarzystów smaczkami. Dodajmy do tego fenomenalną obsadę - odpowiednio narcystyczny i zamknięty w sobie Bill Skarsgard jaki nieświadomy swego pochodzenia upir Roman, Landon Laiboiron jako prostoduszny cygan - wilkołak, Joel de la Fuente jako współczesny dr. Frankenstein, Freya Tingley jako pozbawiona kilku klepek, lecz niewątpliwie czarująca "główna zła" i Famke Janssen jako zaborcza Olivia Godfrey - by otrzymać przepis na sukces, przyprawiony do tego onirycznym klimatem i tajemnicą niewyjaśnionej zbrodni.
Ten klimat oraz dość prosty punkt wyjścia (jest zbrodnia - czas ją rozwiązać) w moim mniemaniu stanowił bardzo dużą część sukcesu serii. Wizje, które nawiedzały Romana i Petera połączyły ich na tyle, by stworzyć jedne z ciekawszych ekranowych bromance'ów ostatnich lat, tym bardziej, że było to braterstwo pomiędzy wampirem i wilkołakiem. Sezon pierwszy zakończył się śmiercią przyczyny problemów (czyli: tajemniczego mordercy), śmiercią jednej z ważniejszych osób dla Romana i Petera oraz rozbiciem przyjaźni, która łączyła dwóch chłopaków. Co zostało na kolejny sezon? Zmartwychwstały główny zły, oraz szeryf, który w piwnicy swojego domu planował wysadzenie Godfrey Tower (budynku, w którym - jestem pewien, że doszliście do tego sami - znajduje się siedziba Godfreyów) w powietrze.
I co? I nic. Dobrotliwe monstrum dr. Pryce'a, które uciekło w siną dal na koniec sezonu pierwszego (ratując przy okazji skórę zarówno Petera jak i Romana) szlaja się bez celu bo gruzowiskach zakazanych dzielnic. Czemu się szlaja, zamiast wrócić do domu? Ciężko stwierdzić. Wydaje się, że głównie po to, by scenarzyści mogli początek serii poświęcić powrotowi Romana, który niemalże jak syn marnotrawny powraca wprost objęcia swojego najlepszego przyjaciela, którego wcześniej przecież porzucił. Jest w tym jakaś metoda, muszę się z tym zgodzić - wydaje mi się jednak, że sceny w której Shelley błąka się po opuszczonych mieszkaniach i zawiązuje przyjaźń z kilkuletnim chłopcem można by sobie odpuścić. Pozbawiona ich produkcja niczego by nie straciła, a fakt, że Shelley wraca do Godfrey Tower akurat wtedy, kiedy trzeba, powoduje, że uważny widz zastanawia się, po co tak w ogóle scenarzyści posłali ją w jej tułaczkę.
Co gorsza, sceny zamykające pierwszy sezon również nie znalazły żadnego rozwinięcia. "Główny zły" ożywa tylko po to, by w kilka minut później zostać zabitym przez Shelley. Wątek szeryfa - terrorysty zostaje skwitowany jedynie urwaną rozmową w komisariacie: jeden z policjantów wspomina dawnego szefa, który wysadził się w powietrze w piwnicy swojego mieszkania. Widać po tym jak na dłoni, że główne założenia fabuły serialu uległy zmianie od czasu pierwszego sezonu, na czym produkcja wyraźnie ucierpiała. To dosyć dziwne, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę to, że autor książkowego oryginału, na podstawie którego powstał pierwszy sezon, bierze czynny udział w pisaniu scenariusza produkcji.
Ucierpiał również klimat - pomimo to, że kuzyna Petera, Destiny (wiedźma jak się patrzy: wróży, majaczy, daje się czarnomagicznie podtapiać w wannie) odegrała w drugim sezonie rolę o wiele większą niż w pierwszym, jej okultystyczny wpływ nie uzdrowił atmosfery, głównie za sprawą tego, że w drugim sezonie niemalże wszystko jest jasne. Nawet postacie, które pojawiają się na scenie po raz pierwszy są bardzo łatwe do określenia: Miranda to kolejna kobieta która wstępnie będzie stała pomiędzy Romanem a Peterem, a ostatecznie doprowadzi do odnowienia ich przyjaźni. Będzie również pełniła rolę niańki dziecka Romana, gdyż mały "Antychryst" będzie dawał o sobie znać. Dr. Spivak, który będzie zajmował się jej przypadłościami zdrowotnymi, jest równie banalnie prosty do rozpracowania. W zasadzie każdy widz szybko zorientuje się, że jest on zbyt troskliwy, zabawny i czuły, by być takim naprawdę. Brak tajemnicy (gdyż ciężko uznać za taką tożsamość "węża" który czyha na dziecko Romana) nie poprawia sytuacji Hemlock Grove. Sezon drugi to tak naprawdę kilka prostych historii, które splatają się na sam koniec, w kulminacji na tyle spektakularnej, by częściowo wynagrodzić pewne braki poprzednich odcinków. Warto dodać, że większość pobocznych wątków nie dostaje swojego czasu, jak chociażby motyw zemsty Chasseura, który w zemście za siostrę nastawia Normana przeciwko Olivii, co tak naprawdę jest jedyną rolą czarnoskórego łowcy w tym sezonie. Również wątek handlarzy narkotyków, którzy oszukał Peter po raz pierwszy zmieniając się w wilka podczas złej fazy księżyca (ryzykując przy tym poważne konsekwencje) zostaje potraktowany po macoszemu.
Nie jest jednak tak, że produkcja nie ma żadnych plusów: do nich niewątpliwie zaliczyć można wątek Olivii, która po tym, jak w Romanie w pełni przebudził się wampiryzm, zaczyna... umierać. Oprócz tego miota się w miłosno - nienawistnym związku z Normanem, którego wcześniej traktowała jedynie jako kochanka, zabawkę w jej rękach, a który teraz staje się dla niej kimś więcej. Ta niezłomna, zła, ale pewna siebie kobieta staje się coraz bardziej ludzka, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Jej brak empatii stopniowo zanika, a chęć porozumienia się z synem, którego widziała w roli swojego następcy, staje się powoli jej głównym motywem do działania. Roman jednak nie ma zamiaru pojednać się z matką - jego korzenie coraz bardziej dają mu się we znaki, głód krwi zaczyna być nie do zniesienia, a w chłopaku o lepsze walczą jego natura, oraz ludzka moralność, która nie pozwala mu z zimną krwią żywić się... no, krwią innych ludzi. Paradoks i konflikt tragiczny, który bije z tego wątku jest dostrzegalny na pierwszy rzut oka: Olivia staje się człowiekiem, chociaż nie chce umierać, a Roman oddaje swe dziedzictwo w zamian za obietnicę człowieczeństwa. Po jakimś czasie na szachownicę tego wątku wkracza również Shelley, która dostaje swoją szansę by wreszcie przestać straszyć swym niecodziennym wyglądem i otrzymać ciało równie piękne, co dusza. Punkt kulminacyjny wywraca jednak całe misterne rozstawienie figur do góry nogami. "Tajemnica" morderstw niewinnych na pozór rodzin wychodzi na jaw, kiedy okazuje się, że znani z pierwszego sezonu łowcy "nadnaturalnych" wzięli na swój warsztat syna Romana. Jak widz może się domyślić plany niemalże każdej z postaci zostaną całkowicie pokrzyżowane przez ten ostateczny moment.
Moment, który wydawał się być więcej niż dobry, do momentu, gdy nie okazało się, że nowy "główny zły" to reptilion, a na dodatek płaszczka. Latająca.
Rozumiem, że można sobie nie poradzić z wątkami pobocznymi (Shelley, Christina Wendell, szeryf stary i nowy, z których żaden nie odgrywa dużej roli w serialu), że można nie dorównać wysokiej poprzeczce, jaką stawiała muzyka pierwszego sezonu (chociaż tutaj i tak jest bardzo dobrze), że można chcieć skupić się na relacjach postaci (które ostatecznie wyszły więcej niż celująco), ale jednego zrozumieć nie mogę: co mają w głowie twórcy, którzy na sam koniec serialu wrzucają kiepsko animowanego antagonistę, wyglądem przypominającego wyżej wspomnianą płaszczkę, odlatującego w dal? Siły na zamiary, co moim zdaniem było wcześniej jasne - przemiany Petera w wilka były naprawdę estetyczne (jeśli zamknąć je w estetyce gore): chłopak zrywał z siebie skórę, wypadały mu gałki oczne, a nowy sezon zdobył mnie sceną, gdy z paszczy wilka wyłoniła się ludzka ręka ukrytego w skórze drapieżnika chłopaka. Biorąc to pod uwagę, jak ktoś mógł wpaść na to, że cholerna płaszczka z ludzką twarzą, wyglądająca jak relikt efektów specjalnych z lat 90, będzie dobrą opcją? Zabijcie mnie. Nie mam pojęcia.