poniedziałek, 14 lipca 2014

Penny Dreadful - Liga Niezwykłych Dżentelmenów, która może się udać

Tak, wszystko się zgadza - wakacyjny okres dobrze służy  tym blogerom, którzy oczekują okazji na zrecenzowanie całego sezonu tego czy innego serialu. Nie tak dawno temu zakończyła się Gra o Tron a niedługo po niej Penny Dreadful, serial ciekawy z więcej niż jednego względu. Widzów czaruje doborową obsadą, świetnym klimatem i bogatą mitologią stworzonego świata: pytanie o to, czy robi to wystarczająco sprawnie, by zasłużyć sobie na ich uwagę podczas drugiego sezonu nie może więc pozostać bez odpowiedzi!




Nie wiem jakie odczucia na temat Ligii Niezwykłych Dżentelmenów mieli ci, którzy nie czytali komiksu Moore'a, na podstawie którego powstał film. Przypuszczam, że nawet wśród tej części odbiorców ze świecą można szukać tych, którym obraz przypadł do gustu. Te pozbawione klimatu popłuczyny po oryginalne dosadnie podkreśliły problem, z którym musieli zmierzyć się twórcy Penny Dreadful. Zbyt duża liczba postaci dramatu oraz splecenie kilku diametralnie różnych od siebie gatunków mogło utopić serial już w pierwszym sezonie. Penny stawia bowiem na to, na co postawił Moore w swoim komiksie: połączenie historii kilku postaci wykreowanych w różnych, aczkolwiek niekoniecznie bardzo odmiennych się od siebie fikcyjnych uniwersach i zespolenie ich w całość. Na scenie dramatu jakim niewątpliwie jest PD bardzo szybko pojawią się sławy takie jak Frankenstein i jego monstrum, Dorian Gray czy profesor Van Helsing.

Penny dreadful - taką właśnie nazwę nosiły niewielkie, wydawane w XIX wieku powiastki. Ich groszowa cena równała się z ubogą zawartością. Najczęściej dotyczyły one losów niesamowitych, często przerażających postaci, takich jak chociażby Sweeney Todd, który zadebiutował na ich łamach. Jak sami czytacie, tytuł mówi wiele od podejściu twórców serialu do fabuły oraz sposobu budowania napięcia. Już po samej nazwie spodziewać się można dość wartkiej, dramatycznej akcji oraz niesamowitych bohaterów.

Historia kreślona według wzorców "pensówek" jest prosta jak budowa cepa: sir Malcolm w towarzystwie Vanessy Ives i służącego Sembene poszukuje swojej córki, która została uprowadzona przez złowrogiego wampira. Po tym całkiem dokładnym streszczeniu fabuły (czy może raczej punktu, z którego fabuła będzie ewoluować... mam nadzieję) Czytacza z pewnością nie zdziwi fakt, że córka szlachcica ma na imię Mina. Większość historii rozgrywać będzie się w cudownie zamglonym, malowniczo brudnym, XIX wiecznym Londynie. 

Mówiąc o bohaterach, nie sposób nie poświęcić odrobiny miejsca na nakreślenie ich sylwetek, które z odcinka na odcinek stają się coraz bardziej rozbudowane. Sir Malcolma poznajemy jako człowieka stanowczego, przekonanego o własnej wartości i obdarzonego misją, za sprawą której stara się odkupić swe winy. Znalezienie córki, którą, czego łatwo można się domyślić już po pierwszych odcinkach, skrzywdził, będzie stanowiło wodę na młyn pchający fabułę do przodu. Jego żądza uspokojenia wyrzutów sumienia jest nieco paradoksalna, gdyż na drodze do jej zaspokojenia bruka je raz po raz coraz nowymi grzechami. Łatwo byłoby podobną postać przerysować - ale to raczej nie groziło Daltonowi, który jest na tyle charyzmatycznym i dobrym warsztatowo aktorem, by z łatwością wcielić się w spisaną dla niego rolę. Warto dodać, iż z takimi właśnie postaciami chłodnych, pewnych siebie liderów Timothy nigdy nie miał problemów, co udowadniać możne rola (jedna z niewielu dobrych, które miałem okazję oglądać w Doktorze Who) Rasilliona. Każda z postaci, które wezmą udział w jego misji, będzie dla niego jedynie pionkiem w grze: nawet ta pozornie najbliższa mu, była przyjaciółka jego córki, Vanessa Ives.

Nie da się ukryć, że PD to serial nierówny. Ma swoje przestoje, nie do końca przemyślane sceny, a część motywacji postaci woła o pomstę do nieba - wydają się chwilami cholernie nielogiczne, a to chyba najgorsze, co może spotkać serial. Dla tych, którym nie wystarcza Dalton, ratujący produkcję swoją grą aktorską, pozostaje jeszcze wisienka na torcie - mowa o Evie Green, która daje z siebie wszystko, wcielając się w rolę przyjaciółki zaginionej Miny. Podobnie jak sir Malcolma, sumienie Vanessy zostało zbrukane grzechami przeszłości: przyjaźń z Miną rozpadła po tym, jak Ives uwiodła narzeczonego zaginionej. Jakby tego było małe, na dziewczynę czyha Złe i to - jak pokazuje historia - w więcej niż jednej postaci. Green, w której zakochałem się od momentu ujrzenia jej w mało znanym, lecz bardzo udanym Franklynie, doskonale pasuje do roli nieco podupadłej na zdrowiu (zarówno fizycznym jak i psychicznym), nękanej przez duchy (nie tylko przeszłości) kobiety balansującej na granicy szaleństwa. Pomimo problemów, z którymi musi się mierzyć, jest bez wątpienia tą osobą, która prezentuje ugruntowaną filozofię życiową, pewien szczególny rodzaj kręgosłupa moralnego (nie licząc chwil, kiedy władzę nad nią przejmują moce mroczniejsze, niż ona sama). Dopiero ostatni odcinek - scena, w której Vanessa odwiedza kościół, by spowiadać się księdzu - ukazuje, że być może nie jest wcale tak poukładana, jak można było przypuszczać. 

W zasadzie w tym momencie role bardzo dobre kończą się - cała reszta aktorów poradziła sobie ze swoim zadaniem nieco gorzej, co nie zawsze oznacza, że źle. Przykładem tego może być chociażby Harry Treadway, który wcielił się w rolę młodego Victora Frankensteina. Chociaż z samego początku wydaje się nieco rozczarowujący jako genialny naukowiec wskrzeszający zmarłych, bardzo szybko daje wyraz temu, jak bardzo Victor przeżarty jest ambicją i ideą, która wydaje się być nadrzędnym celem jego życia. Twórcy serialu bawią się postacią, w pierwszych odcinkach pozwalając mu na stworzenie Potwora, który różni się od książkowego oryginału chociażby tym, że nie jest przez swego ojca odrzucony. Głupawy, lecz dobrotliwy Proteus schodzi jednak ze sceny równie szybko, jak się na niej pojawił, kiedy okazuje się, że młodego Victora ściga już Istota o wiele bardziej podobna do pierwowzoru spisanego piórem Shelley. To właśnie wtedy bohater zaczyna nabierać rumieńców - w wiecznym rozbracie między obowiązkiem (który przecież sam sobie narzucił) a odrazą do swojego dzieła, które nęka go prośbami, których natury domyślić może się każdy, kto miał okazję przestudiować oryginalnego Frankensteina. Co ciekawe, młody mężczyzna bardzo szybko zostaje uwikłany w sprawę sir Malcolma, dla którego rozpoczyna badania nad wampirzą anatomią. Bardzo szybko stanie się kolejnym pionkiem Murrey'a, który będzie starał się grać na uczuciach chłopaka, mamiąc oczy naukowca niemalże ojcowską troską, której Victorowi było, jak się później okazuje, brak. Chociaż Victor jako postać bywa w serialu nierówny, momenty takie jak ten, w którym w niewybrednych słowach krytykuje wezwanego do odprawienia egzorcyzmów księdza, jak gdyby chciał w ten sposób wymierzyć policzek Bogu (którego stara się w pewien sposób zastąpić) definitywnie świadczą o tym, iż aktor jest w stanie podołać swej roli. 

Zupełnie podobnie sprawa ma się z Ethanem Chandlerem, w którego wcielił się Josh Hartnett. Uciekający przed przeszłością amerykański rewolwerowiec stanowić będzie jednego z dwóch głównych "ludzi od czarnej roboty", których wynajmie sobie sir Malcolm. Związek pomiędzy tymi dwoma będzie zmieniał się w zależności od tego, jak napięta będzie sytuacja: można łatwo zauważyć, że Ethan jest tym, który mógłby w krytycznej chwili odebrać swemu pracodawcy przywództwo. Te dwie magnetyczne osobowości co jakiś czas skaczą sobie do gardeł, co wydaje się - z perspektywy widza - perfekcyjnie logiczne. Nie mniej jednak, postać Chandlera ma swoje minusy. Po pierwsze, jego prawdziwa natura zostaje wyciągnięta na światło dzienne o wiele zbyt szybko - uważny widz zorientuje się o co chodzi już po pierwszych dwóch, trzech odcinkach. Po drugie, Ethan nieustannie rozdarty jest między dwiema kobietami, z których jedną wydaje się kochać, a drugiej, być może, jedynie pożądać. Mowa tu o Bronie i wspomnianej wcześniej Vanessie Ives. Problemem nie jest relacja, która łączy mężczyznę z prostytutką i szlachcianką. Problemy z logiką serialu zaczynają się wtedy, kiedy na scenę wkracza Dorian Grey. 

Wydaje mi się, że wiem co powodowało twórcami, iż  na odtwórcę roli Nieśmiertelnego zdecydowali się wybrać Reeve Carneya. Aktor jest przystojny w ten nieco ulotny, zniewieściały sposób, co w zasadzie dość dobrze pasowałoby do postaci gdyby nie fakt... Że nie pasuje. Dorian Grey jest zbyt niewinny, nieco niedorzeczny w swoich strojach i fryzurze, która zupełnie do niego nie pasuje. Najbardziej jednak boli to, że twórcy Penny zdecydowali się na tragiczne umniejszenie jego roli w serialu, sprowadzając Doriana do roli postaci która istnieje tylko po to, by pieprzyć całą resztę i tym samym komplikować relacje, które między nimi istnieją. Absolutnie najbardziej śmieszny jest moment, w którym Grey uwodzi Chandlera, twardego, niedostępnego Amerykanina. Nie było możliwości by scena, w której Grey całuje Ethana wypadła przekonująco - sam pomysł urozmaicenia związku pomiędzy tymi postaciami jest motywowany tylko tym, by w kilka odcinków później demon, który opętał Vanessę, mógł wykrzyczeć Chandlerowi w twarz jego grzech. 

Nie lepiej sprawa ma się z Sembene, czarnoskórym służącym Malcolma, czy Broną, prostytutką po przejściach, w której zakochał się Chandler. Postacie te w serialu znalazły się chyba tylko po to, by ich wątki zostały rozwinięte w kolejnych sezonach - o ile w sprawie Brony wiadomo już, gdzie skończy śmiertelnie chora kobieta, o tyle w przypadku afroamerykanina wielu rzeczy można się wciąż domyślać. Tak czy siak, plakaty na których znalazły się te postacie sugerowały, że odegrają w historii równorzędną rolę. Tak się jednak nie stało. 

Wbrew pozorom serial to nie tylko krótka historia odkupienia Malcolma Murreya. Każda z wyżej wymienionych postaci walczy ze swoimi demonami, gdzieś w tle pobrzmiewają echa kolejnych morderstw Kuby Rozpruwacza i wydaje się, że to jeszcze nie wszystko, co ma do zaoferowania Penny Dreadful. Brak rozwinięcia historii postaci takich jak Sambene, czy chęć podróży sir Malcolma do źródła Nilu pokazuje, że produkcja ma szansę potoczyć się w kierunku nieoczekiwanym, a przynajmniej niespodziewanym po obejrzeniu zaledwie jednego sezonu. Połączenie tak diametralnie różnych uniwersów udało się twórcom PD dość dobrze, myślę jednak, że krótka forma (zaledwie osiem odcinków) zmusiła ich do przycięcia roli niektórych postaci w pierwszym sezonie. Historia pokaże, czy w przyszłości będą one znaczyć więcej w fabule, która być może jeszcze zaskoczy widzów. Mimo zmian w psychologii postaci (i nieco karykaturalnym, nieprawdziwym w moich oczach odkupieniu win, które przeszedł sir Malcolm) większość osób dramatu wciąż diametralnie różni się od całej reszty, co sugeruje tarcia i nagłe zmiany relacji pomiędzy nimi. Daleko temu obrazowi do Gry o Tron, która wyśmienicie radzi sobie z nawałem bohaterów. Mimo to Penny Dreadful to jeden z niewielu seriali utrzymanych w tak rozkosznie gotyckim stylu - i między innymi dlatego warto dać mu szansę. Wampiry, wilkołaki, groszowe opowiastki które stworzyły Sweenye Todda i wiele innych znanych do dziś postaci, wsparte starannym aktorstwem Daltona czy Green to mieszanka, obok której nie można przejść obojętnie. Ukraszona muzyką stworzoną przez polaka, Abela Korzeniowskiego, z pewnością stanowi pozycję, którą każdy fan klasyków literatury fantastycznej powinien pochłonąć, nawet, jeśli bywa nierówna.