środa, 25 czerwca 2014

Żeby wygrać, trzeba grać


Zaczynają się wakacje, kończą się seriale. Jest tak naprawdę tylko jedna dobra strona takiego stanu rzeczy: blogerzy mają o czym pisać. Wbrew ogólnej modzie na recenzowanie każdego odcinka z osobna, znajdują się jeszcze tacy, którzy wolą podsumować kompletny sezon, co mnie niezmiernie cieszy, tym bardziej, że w poniższym wpisie mam zamiar zająć się tym samym - omówieniem niedawno zakończonej Gry o Tron.



Gra o Tron - w szczególności ostatni sezon - to niezmiernie bliski mi temat, głównie dlatego, że moje wybijające się ósemki starają się zrobić z moją twarzą mniej więcej to, co Góra zrobił ze Żmiją. Nawiasem mówiąc, mniej więcej na tym etapie szanowny Czytacz powinien uświadomić sobie, że tekst będzie obfitował w spoilery. Może nawet liczne.


Zauważyłem, że lubię zaczynać wpisy od opowiadania o tym, czego nie lubię - tu będzie podobnie. Bo, chociaż więcej niż raz zaznaczałem, jak bardzo dziwi mnie opisywanie każdego odcinka oglądanego serialu z osobna, nie miałem chyba okazji wspomnieć, że podobny dysonans mam w przypadku opisywania konkretnych sezonów Gry. Dość często zdarza się tak, iż koniec sezonu zamyka pewną część opowieści - w Doktorze Who umiera główny bohater, czy odchodzi companionka, we Fringe otwierają się kolejne rozdarcia - albo, odwrotnie, zamykają, w Supernatural główny zły umiera, a główny bohater zmartwychwstaje... Czy odwrotnie. I chociaż każdy sezon serialu na podstawie dzieła Martina stara się zachować charakterystyczne dla dobrej opowieści cechy (to jest, następuje tu otwarcie, rozwinięcie, punkt kulminacyjny itp), to jednak widać, iż jest to tylko wycinek całości - nie sposób zatem, moim skromnym zdaniem, ocenić go, nie znając zakończenia, nie wiedząc, jak potoczy się cała opowieść.

Mimo to można napisać o kilku scenach, które z całą pewnością zapadły w pamięć każdemu widzowi, który miał okazję oglądać Grę o Tron.

Wiele zmieniło się w czwartym sezonie najpopularniejszego sezonu HBO. I nie, wbrew pozorom nie chodzi o liczbę postaci, które dosięgnęło karzące ramie sprawiedliwości (albo: pech) i opuściły planszę tytułowej gry. Jedną z najważniejszych niespodzianek (dla każdego, kto nie miał okazji czytać książki, albo jakimś cudem nie zna spoilerów) było pojawienie się w GoT Żmii z Dorne. Pedro Pascal, mało znany aktor, nadawał się do roli z kilu względów - po pierwsze jego "orientalny" akcent, który nadał postaci głębi, oraz przez fakt, że nie kojarzył się widzowi z żadną inną postacią (bo przed Grą o Tron nie grywał żadnych dobrze znanych ról). Pomimo, iż nie przypominał swojego książkowego pierwowzoru, zaskarbił sobie przychylność widzów: doskonale odegrał charyzmatycznego księcia Dorne. Oczywiście oprócz wyglądu zmienił się również orientacja seksualna mężczyzny - to, co w książce było jedynie zasugerowane, w serialu stało się faktem. Sceny w burdelu nie pozostawiają żadnych złudzeń co do biseksualizmu wojownika, bawi jednak, że w serialu tak przepełnionym brutalnością scenarzyści nie zdecydowali się pominąć tego mało znaczącego szczegółu - wydaje mi się, że Gra ma już tak wyrobioną markę, iż fani obyliby się bez tego typu wątków, szczególnie, że nie znajdują one potwierdzenia w książce. Wizerunek impulsywnego, żądnego zemsty mistrza włóczni, który przybywa do Królewskiej Przystani w celu wymierzenia sprawiedliwości za dawne przewiny Lannisterów, został jednak odmalowany na tyle wiarygodnie, że ostatecznie takie szczegóły nie mają większego znaczenia. 

Jeśli mowa o aktorach, trzeba wspomnieć o doskonale już znanym odtwórcy roli Tyriona Lannistera. Peter Dinkle po raz kolejny udowodnił, że doskonale czuje się w roli cynicznego Karła o trochę zbyt dobrym sercu. Scena, w której bohater przyznaje się do winy na ustawionym procesie na pewno zostanie zapamiętana na długo - wydawać się może, że płomienny monolog, który Karzeł wygłosił w ramach swojej nietypowej obrony, zanim zażądał Próby Walki, to szczyt możliwości aktorskich Dinkele'a. 

Jeśli chodzi o samą fabułę, to, jak potoczyły się jej tory, sugerowałoby, że serial zbliża się do właściwej rozgrywki. Trudno podsumować ją w tak krótkim wpisie, szczególnie, że należałoby nakreślić również zdarzenia, które rozegrały się w poprzednich sezonach, oszczędzę więc sobie tego próżnego trudu, na zakończenie przedstawiając mojego kandydata do Tronu (gdyż akcja sugeruje, że ktoś taki się pojawił). Ciężko jest również wyliczyć wszystkie postacie, którym zdarzyło się umrzeć w czwartym sezonie, niewiele jest jednak takich, których śmierć nie była konieczna. O Martinie mówi się, że życie jego postaci nie wiele dla niego znaczy, ale to nie do końca prawda. Zauważyć można, iż umierają dokładnie ci, którzy muszą, by fabuła potoczyła się w jakimś konkretnym kierunku. Śmierć Nedda Starka spowodowała lawinę wydarzeń - podobne konsekwencje będzie miała śmierć Żmii czy Tywina. Co warto dodać, liczba trupów sugeruje również pojawienie się nowych postaci na scenie. 

Jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak twórcy serialu radzą sobie z obcinaniem książki. Ciężko powiedzieć, czy dzieje się tak za sprawą konsultacji z Martinem, ale wydaje się, że scenarzyści wycinają dokładnie te fragmenty, które mogły zostać obcięte, opóźniają wprowadzenie poszczególnych postaci, bo wiedzą, że w przyszłości będzie dla nich więcej czasu. Teraz, kiedy zginął Tywin, Kevan z całą pewnością otrzyma cały czas antenowy, na który zasługuje, podobnie jak ewentualne inne postacie, dla których wcześniej zwyczajnie brakowało miejsca. 

Zakończenie (czy może raczej: ostatnie trzy odcinki) wbijają w fotel rozmachem - jest w nich w zasadzie wszystko, czego fan serii mógł oczekiwać. I jeszcze trochę na dokładkę. Świetnie nakręcona bitwa pod murem, smoki, walka Góry i Żmii, rozwiązanie problemu Tyriona, sugestia tego, jak potoczą się przyszłe zdarzenia. Nurtuje mnie tylko jedno - czy biorąc pod uwagę, że serial będzie ukazywał się raz w ciągu roku, autor podoła z zadaniem dopisania pozostałych dwóch czy trzech tomów na czas? Podobno twórcy serialowej Gry poinformowani zostali jak powinna się ona potoczyć - to chyba jednak nie to samo. 



Na sam koniec, w ramach dopingu, pozwolę sobie wspomnieć o moim faworycie w Grze. Aktualnie wydaje się, że Littlefinger wysunął się na prowadzenie w wyścigu o Żelazny Tron. Peter najlepiej rozumie realia i zasady, jakimi rządzi się wyzwanie, któremu wszyscy starają się sprostać. Nie wiem jak Wy, ale ja zaczynam powoli kibicować temu zdradzieckiemu mistrzowi manipulacji (co najpewniej oznacza, że nie pożyje długo, bo każda postać, do której choć trochę przywiązuje się czytelnik, u Martina umiera szybciej niż prędko). 

Bo w końcu valar morghulis, prawda?