środa, 23 kwietnia 2014

Międzyświecie #3


Film, podobnie jak komiks, to stosunkowo młode dziecię kultury, raczkujące dopiero, jeśli odnieść okres jego obecności w ludzkim życiu do czasu, jaki zajmuje w nim chociażby książka. Nie można jednak zarzucić mu, iż nie realizuje pewnych doskonale znanych motywów, obecnych w kulturze ludzkiej od zarania dziejów. Jednym z nich jest oczywiście motyw podróży między światami, który warto omówić na podstawie kilku ciekawych przykładów, wieńcząc tym samym cykl artykułów. 



Na pierwszy rzut oka, szczególnie dla tych, którzy wieszczą zmierzch kina ze względu na to, jak upraszcza je Hollywood, może wydawać się, iż w kwestii motywu podróży między rzeczywistościami film nie wiele więcej ma do zaoferowania, niż Gwiezdne Wrota. Nie jest to jednak prawda - X Muza ma bowiem do zaoferowania o wiele więcej, niż wyżej wspomniana produkcja, która choć nie należy do najgorszych (jest to w końcu dzieło poniekąd kultowe, któremu udało się położyć podwaliny pod całe uniwersum, rozwinięte później w serialach i pełnometrażowych produkcjach telewizyjnych) nie realizuje w pełni motywu podróży między światami. Chociaż bohaterowie Stargate przekraczają rozlokowane w różnych miejscach kosmosu tytułowe Gwiezdne Wrota, nie wykraczają oni poza obręb znanego im wszechświata, nie licząc może Pradawnych - rasy, która Wrota stworzyła, a która dokonała ascendencji, przenosząc się na wyższe szczeble świadomości.


Do najbardziej oczywistych, nie pozostawiających żadnej dowolności w interpretacji samego motywu przejścia, należą głównie adaptację prozy, jak chociażby niedawny Oz: The Great and Powerful czy Alicja w reżyserii Burtona, omawiana wcześniej. 

Istnieją jednak pewne szlachetne wyjątki od tej reguły: za jeden z sztandarowych przykładów może posłużyć Matrix rodzeństwa Wachowskich. Trylogia, której fabuły nie trzeba nikomu przedstawiać ani nawet streszczać, ociera się w zasadzie o dosłowną realizację motywu przejścia, bo w końcu Neo fizycznie pozostawał cały czas w jednej rzeczywistości. Wędrówki pomiędzy wirtualnym, a rzeczywistym, walka szarości z szarością, zamiast oklepanego starcia Dobra i Zła, liczne odniesienia do filozofii i religii, a także bardzo mocne ustosunkowanie do rytuału przejścia (chociażby w kultowej scenie, w której Morfeusz za sprawą dwóch pigułek oferuje Neo wybór, który na zawsze zmienia jego późniejsze życie)- wszystko to, w połączeniu z doborową obsadą i świetnymi efektami specjalnymi zapewniło produkcji status legendy kina. Legendy na tyle nienaruszalnej, iż nawet pozostałe dwie części trylogii nie były w stanie zatrzeć dobrego wrażenia zrobionego przez "jedynkę". 

Na o wiele większą dosadność stawia inna produkcja z gatunku science - ficton, serial Fringe. Coś, co zaczęło się jak kolejny procedural z pogranicza Archiwum X i Men in Black, bardzo szybko - bo już w drugim sezonie - pokazało swoje prawdziwe oblicze, uchylając rąbka tajemnicy w kwestii jednego z głównych bohaterów, Petera Bishopa. Jak się okazuje (serio, jeszcze nie wiesz, że oto nadchodzą spoilery, o Czytając?) Walter Bishop, genialny, chociaż nieco zwariowany naukowiec, po stracie swojego syna Petera postanowił, zupełnie jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie, wyrwać go z innego świata. Na początku jego motywacje są nieco mniej samolubne, lecz ostatecznie, po uprowadzeniu chłopaka, staje się on (nieświadomie) przyczynkiem do cichej wojny pomiędzy dwoma rzeczywistościami, oraz, być może, do zagłady wszechświatów. Serial urzeka jednak nie tylko wyżej nakreśloną, epicką fabułą czy dystopijną kreacją alternatywnej rzeczywistości - to, co z całą pewnością zdobyło produkcji masę fanów, to kreacje aktorskie. Tu wyraźnie błyszczy John Noble, ale i każdy z aktorów, których postacie posiadają swoją "drugą połówkę" w alternatywnej rzeczywistości, co zmusza ich do odgrywania często diametralnie różnych osób. Walter Bishop, który w jednym świecie jest postacią tragikomiczną, znakomicie wpisującą się w archetyp "szalonego naukowca" w stylu Docka Browna, w drugim staje się charyzmatycznym, zimnym i nieprzywykłym do sprzeciwu przywódcą, który do swojego celu zmierza po trupach, wspierając się przy tym regułą wyższego dobra - odegranie tak różnych (chociaż przecież bliskich sobie) postaci musiało być nie lada zadaniem. Ostatecznie pozostaje jedynie dziwić się, dlaczego ten ocierający się o miano bardzo dobrego serial został potraktowany raczej po macoszemu przez odbiorców. 



Mimo to, zdecydowanie więcej jest produkcji filmowych, które przejście i podróż pozostawiają raczej w formie niedopowiedzeń, metaforyzują, pozwalając widzowi samemu zadecydować o tym, co miał właśnie okazję zobaczyć, lub zwyczajnie realizują motyw w sposób niedosłowny. Za jeden z ciekawszych (bo mało znanych) przykładów może posłużyć tu Franklyn, kolejny niezły, aczkolwiek niedoceniany film wymieniony w tym artykule. Opowieść tocząca się w dwóch miejscach, Londynie czasów nam współczesnych oraz Meanwhile City, miejscu łączącym w sobie wpływy estetyki stylu noir i steampunk. W tych potężnych, tak różnych od siebie metropoliach, równolegle do siebie, toczą się różne historie: opowieść o jedynym niewierzącym w mieście, w którym wiara jest odgórnie narzucona, opowieść ojca poszukującego syn, historia młodego, odrzuconego przez ukochaną mężczyzny, wreszcie wątek 'seryjnej' samobójczyni - widz będzie miał okazję być świadkiem momentu, w którym wszystkie części fabularnej układanki zaczynają splatać się w całość. Franklyn to film godny uwagi nie tylko przez wzgląd realizacji motywu podróży między światami: stawia on na opisany wcześniej brak jednoznacznego oddzielenia fikcji od rzeczywistości, tak, że od decyzji oglądającego zależy rozsądzenie, czy którykolwiek z bohaterów faktycznie przekroczył próg innego świata. 


Metaforyczna podróż poza granice świata odbywa się również w świetnym Truman Show, jednym z filmów które udowadniają jak dobry może być warsztat aktorski Jima Carreya. Ta produkcja, niepokojąco aktualna nawet dziś, pokazuje kierunek, w którym ludzkość nie powinna kroczyć, nawiązując jednocześnie do orwellowskiego klasyka, Roku 1984. Opowiadająca histori... Nie, wróć. Naprawdę muszę streszczać Truman Show? Nie, nie muszę. Przypuszczam, że każdy ten film widział, a jeśli nie cóż - jego to sprawa, że może nie zrozumieć następujących dalej nawiązań. Film w sporej części stanowi rytuał przejścia sam w sobie: Truman stara się pokonać coraz to nowe przeszkody by zrozumieć sztucznie wykreowaną rzeczywistość, która go otacza. Ostatecznie, dochodzi do punktu bez powrotu, w którym musi wybrać, czy jest w stanie poświęcić bezpieczeństwo, na rzecz życia w świecie prawdziwym. Wybierając to drugie, dopełnia motyw przejścia z jednej rzeczywistości w drugą. Co jednak najważniejsze, jest to film który ma najmniej "inwazyjne" przesłanie z wszystkich tu wymienionych - w odróżnieniu od ostatniego obrazu wartego odnotowania, Atlasu Chmur


AC to dobry film, który na starcie przegrał tym, iż starał się uchodzić za film wybitny. Przerost ambicji, próba sprzedania naiwnej, taniej ideologii i tak zwany przerost formy nad treścią pogrążył produkcję w oczach dojrzałych odbiorców. Być może nie stałoby się tak, gdyby byli oni przekonani, że po filmie nie należy spodziewać się więcej, niż dobrze opakowanej w efekty specjalne i muzykę, dwugodzinnej rozrywki. W Atlasie widz otrzymuje zgrabną mieszankę gatunków i opowieści - o ile jednak Franklyn łączył w sobie jedynie dwa wątki, o tyle Atlas łączy ich kilkanaście, tworząc coś w rodzaju powieści szkatułkowej, w jedną spójną całość zbierający dziesiątki mikroopowieści. Mamy więc brytyjską komedię o domu starców, brutalną krytykę nieprzemyślanego postępu naukowego opowiadaną z perspektywy klona, wizję nieciekawej przyszłości, splecioną z motywem wewnętrznej walki i wiele, wiele innych. Motyw wędrowania miedzy światami realizuje się tu w sposób pośrednio/dosłowny, za sprawą wędrówki dusz. Jeden aktor odgrywa tu wiele ról, znając wszystkie mini-wątki zaczynamy rozumieć, jaki wpływ na jego poszczególne wcielenia mają jego przyszłe i przeszłe inkarnacje. W tle, stanowiąc oś fabuły, przebrzmiewa tytułowy Atlas Chmur. 



Spoglądając na wszystkie przytoczone wyżej (tj. w tym i poprzednich artykułach) przykłady, można z łatwością dojść do kilku wniosków: 

Po pierwsze, motyw podróży między rzeczywistościami najczęściej realizowany jest w konwencji gatunkowej z pogranicza science fiction. Nawet, jeśli technika i nauka nie wspomaga głównych bohaterów w przedzieraniu się przez osnowy rzeczywistości (jak np. w Frankylnie czy Truman Show), z dużą dozą pewności można założyć, iż główne cechy gatunku będą zrealizowane w inny sposób, np. w formie w jakiej wykreowany jest świat. Można również przyjąć, że wyjątków od tej reguły powstaje coraz mniej, zaliczać do nich można głównie te, które zostały stworzone już jakiś czas temu (jak np. Alicja w Krainie Czarów czy Boska Komedia). 

Po drugie, wspomniana kreacja świata. Nie można nie zauważyć, iż najczęściej bohaterowie dzieł, w których występuje motyw podroży między światami, mają niesamowitego pecha: zdecydowanie częściej trafiają w miejsca gorsze, niż te, z których przybyli. Za przykład można podać tu podróże Rolanda z Mrocznej Wieży Kinga, wszystkich tych nieszczęśników, którzy mieli okazję wykraczać poza czas i przestrzeń w opowiadaniach Lovecrafta, czy bohaterów Bioshocka. Będąc przy tym ostatnim, trzeba dodać, iż zaskakująco duża część światów, w których rozgrywają się opowieści wykorzystujące motyw wędrówki, to dystopie i antyutopie. Rapture, Mid-World, Columbia, Meanwhile City - wymieniać można naprawdę długo. 

Po trzecie - liczne dzieła opowiadające historię podróży między rzeczywistościami tworzą rzeczywistość wokół pewnego konkretnego centrum. Mroczna Wieża, Latarnia znana z Bioshocków, czy Amberowski Wzorzec, tu również przykłady się mnożą. 

Warto zauważyć, jak szalenie obszerny jest zakres dzieł, które realizują omawiany tu motyw. Są to jedynie najciekawsze z przykładów, których przecież nie braknie, a których przez następne lata będzie wydawanych coraz więcej i więcej. Pozostaje mi jedynie zachęcić wszystkich czytaczy do zapoznania się z tymi, które zostały przytoczone w tekście, by za jakiś czas, w natłoku nowych produkcji, ewentualnych ekranizacji czy egranizacji, nie musieć ich w pośpiechu nadrabiać.