niedziela, 16 lutego 2014

Prawie - top najgorszych remake'ów

Nie mam nic przeciwko amerykańskim remake'om - o tyle, o ile dotyczą one ich własnej kinematografii. Niech sobie niszczą swój Nightmare on Elm Street (bo chyba nikt normalny nie uzna potworka Bayera za godnego następcę Koszmarów Wesa Cravena), swój Clash of the Titans, swoją Carrie (no, w tym przypadku nie było aż tak źle). Dochodzę jednak powoli do wniosku - z którym, jak przypuszczam, wielu czytelników się zgodzi - że jakaś poważna, ogólnoświatowa instytucja powinna zostać powołana tylko i wyłącznie po to, by karać za gwałt na kulturze, którego gros amerykańskich reżyserów dopuszcza się tworząc remake'i dzieł innej produkcji niż ich własna.


Co to w ogóle jest remake? Nazwa, co łatwo zauważyć, mówi sama za siebie: remake to próba odtworzenia, ponownego wytworzenia jakiegoś dobra. Przyjęło się, że jest to określenie charakterystyczne dla świata filmu, nie jest to jednak do końca prawda, gdyż w ciągu kilku ostatnich lat wyraźnie zarysowała się w branży gier tendencja do remake'owania konkretnych tytułów.

W przypadku gier jest to zabieg zrozumiały - tworzy się remake'i głównie tych dzieł, które się mocno zestarzały. Próby odtworzenia klasycznych produkcji na nowo owocują wzrostem zainteresowania wśród tych użytkowników, którzy w oryginał nie mieli szansy grać. Świetnym przykładem ostatnio wydanych growych remake'ów może być Black Messa (odświeżona wersja Half-Life'a), Shadow Warrior czy Pokemony Soul Silver/Shiny Gold

Można powiedzieć, że remake'uje się również muzykę - w tym jednak przypadku często zmienia ona swoje oblicze. Covery to nie tylko zupełnie odmienne aranżacje, ale również interpretacje treści piosenki. Tutaj warto wspomnieć chociażby o Mercy Seat, piosence, która w wykonaniu Johnny'ego Casha nabiera zupełnie innej wymowy niż wersja oryginalna, nagrana przez Nicka Cave'a.

Całe szczęście, nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, by remake'ować książki. Pojawiają się rzecz jasna dziwadła takie jak Duma, uprzedzenie i zombie czy Przedwiośnie żywych trupów, jednak gdyby wykazać się sporą dozą zrozumienia dla podobnych potworków, stanowią one zaledwie popis kreatywności, a nie wierne odtworzenie pierwowzoru (gdyż łączą w sobie treść oryginału i, w tych przypadkach, zombie). Ogólnie jednak rzecz biorąc, przepisywanie cudzej książki nadal nosi nazwę (dzięki niech będą bogom!) plagiatu, a nie remake'u. 

Dlaczego sprawa inaczej ma się z filmem? 

Klątwa Klątwy


Sami z całą pewnością znacie odpowiedź na to pytanie: jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o kasę. To stwierdzenie udowadnia sukces Klątwy i Kręgu, dwóch japońskich horrorów, które w kilka lat po swojej premierze, odtworzone przez amerykańskich reżyserów, zawojowały świat. Rzecz jasna powiedzieć, że od tego rozpoczął się boom na amerykańskie remake'i, znaczyłoby skłamać, chyba, że mówilibyśmy o samym XXI wieku. We wcześniejszych latach remake'owanie obrazów kina grozy było bowiem równie powszechne, co dziś. 




Klątwa i Krąg są także doskonałymi przykładami tego, jak wybitnie amerykanie radzą sobie z rozbijaniem na kawałki klimatu odtwarzanych przez nich produkcji. Obydwa horrory, bazujące na  ciężkim nastroju, specyficznym podejściu do sposobu, w jaki straszą (to jest budując napięcie, nie korzystając z eksploatowanych na potęgę w zachodnim kinie grozy jump scare) tylko i wyłącznie tracą w wersjach amerykańskich, którym, chociaż są zdecydowanie bardziej dynamiczne, brakuje tego "czegoś". 

Jednocześnie twórców remake'ów łatwo jest w tym przypadku usprawiedliwić. Wiele osób pochodzących ze starego kontynentu czy Stanów ma problem z rozpoznawaniem twarzy aktorów azjatyckich. Dlatego zastąpienie ich amerykańskimi wydaje się być dobrym posunięciem - niestety, już sam ten zabieg rażąco wpływa na spłycenie klimatu. 

Gore Verbinski, reżyser amerykańskiego Kręgu, decyduje się akcję przenieść do USA, odcinając się od korzeni pierwotnej wersji obrazu. Paradoksalnie, wychodzi mu to na lepsze. Film nie udaje tego, czym nie jest, nie staje się nieudolną, pokraczną hybrydą, za jaką można uznać Klątwę, której to miejscem akcji pozostała Japonia, na czym produkcja tylko straciła. Amerykański Krąg jest filmem niemalże do cna zachodnim, z całym bagażem pozytywów i negatywów tego stwierdzenia. Klątwa stara się balansować na krawędzi, co niestety owocuje jedynie śmiesznością. 

Co najsmutniejsze, pomimo, iż amerykanie tworząc swoje filmy posiadali o wiele większe fundusze od twórców oryginalnych horrorów, nie potrafili ich wykorzystać. Spora część scen budzących grozą to wierne odtworzenie tego, co widz już widział - co może jedynie znudzić. Dlatego też Samara, nawet podrasowana efektami specjalnymi, nie budzi takiego uczucia niepokoju, co jej pierwowzór, Sadako. Identycznie sprawa ma się z Klątwami, zarówno pierwszą, jak i kolejnymi jej częściami.. 

Żaden z tych filmów, co ważne, nie ociera się nawet o mały geniusz swych pierwowzorów, ponownie ujawniając światu, że dobre efekty specjalne oraz uproszczona, jaśniejsza fabuła nie wystarczy, by stworzyć ciekawą produkcję. Starczy co najwyżej do tego, by przyciągnąć do do kina rzesze konsumentów horroru drugiej świeżości. 

Nagrajmy to jeszcze raz


O ile w przypadku Kręgu i Klątwy da się chęć remake'owania filmów uargumentować nadzieją, iż staną się one bliższe zachodniemu odbiorcy, o tyle w przypadku kolejnego horroru, który na nieszczęście trafił na warsztat Johna Doldle, już nie. Kwarantanna, stanowiąca próbę odtworzenia hiszpańskiego Reca, stanowi najzwyczajniejszy w świecie skok na kasę, który warto obejrzeć tylko i wyłącznie przez wzgląd na Jennifer Carpenter (znaną szerszemu gronu odbiorców jako Debra Morgan z serialu Dexter). Aktorka zostaje obsadzona w głównej roli, jednak twórcy decydujący się zapewne postawić na naturalizm produkcji, czynią z jej bohaterki przerażoną, spanikowaną osóbkę znajdującą się na krawędzi szaleństwa. Sama próba się chwali, co jednak z tego, jeśli trzęsącej się i panikującej postaci już na dwadzieścia minut przed końcem filmu najzwyczajniej w świecie ma się dość?




Co ciekawe, każda zmiana która pojawia się w Kwarantannie w porównaniu z oryginałem wychodzi produkcji na gorsze. Pierwsze sceny, ciągnące się w nieskończoność nagranie z jednostki strażackiej to minuty które można ominąć, gdyż do całości nie wnoszą zupełnie nic - nie budują ani nastroju, nie rozwijają sylwetek bohaterów. Również wyjaśnienie zjawiska, z którym spotykają się mieszkańcy niewielkiej, odciętej za sprawą władz kamienicy, odbija się Doldle'owi czkawką. O ile Rec (przynajmniej pierwsza część) nie rozwiewał wątpliwości widza na temat genezy problemu (czy ludzie zamieniali się w krwiożercze zombie - podobne istoty za sprawą epidemii biologicznej, czy może jednak swój udział w tym procederze miały demoniczne moce?), o tyle Kwarantanna wyraźnie sugeruje, że w potworki przeistacza mieszkańców budynku nic innego, niż właśnie wirus, czym rozwiewa nastrój niepewności.

Na całe szczęście, Kwarantannie nie udało się powtórzyć sukcesu remake'ów Kręgu i Klątwy - filmożercy i krytycy okazali się być zgodni, uznając felerny obraz za gorszy od pierwowzoru, który tchnął drugą młodość w dziedzinę filmów paradokumentalnych. 


Eli, Eli, lema sabachthani?


No, tu już się zaczynają spoilery.

Wydaje mi się, że po Wpuść mnie amerykanie sięgnęli głównie przez wzgląd na sukces Zmierzchu. Książka, na podstawie której Szwedzi nakręcili Let the right one in, jest bowiem szalenie niehollywoodzka. Historia przyjaźni wampira oraz młodego chłopca mogła jednak wprost kojarzyć się z opowieścią miłosną, można więc było liczyć na to, że zachodni odbiorca, raczej niezainteresowany chłodnym, szwedzkim pierwowzorem, wybierze się do kina na Let me in

Tak też się stało - ku mojemu zdziwieniu (i zażenowaniu) nawet król horroru Stephen King uznał Let me in za film bardzo dobry. Prawda jest jednak taka, że kiepsko wypada on w porównaniu z oryginałem. 




Podstawową różnicą jest przeniesienie akcji do USA, co tak naprawdę nie zmienia nic w fabule. Historia nadal opowiada o przyjaźni (balansującej na granicy miłości) wampira Eli oraz chłopca Oskra, tyle tylko, iż zmieniają się ich imiona, odpowiednio na Abby i Owen. O ile to drugie nie jest tak ważne, o tyle pierwsze wskazuje jasno, że reżyserowi nie starczyło odwagi, by nazwać wampira w taki a nie inny sposób, który budził (słusznie zresztą) skojarzenia z Bogiem. Dalej takich uproszczeń jest więcej, kwestia płci Abby nie pozostaje wyraźnie wytłumaczona (a przecież już w wersji szwedzkiej ten wątek jest zepchnięty na dalszy plan), a motywy postępowania (wiecznie) młodej wampirzycy zmieniają się w odniesieniu do oryginału (zarówno książkowego, jak i filmowego), sugerując nieczystość jej intencji. W książce jej ludzki sługa to pedofil, którego poznała kilka(naście) lat wcześniej, i chociaż ich relacje są raczej skomplikowane, nie może być mowy by porównywać go z Owenem - wersja amerykańska mówi natomiast wprost, iż poprzedniego swojego sługę Abby znała już w czasie, kiedy był w wieku głównego bohatera produkcji, jako dziecko, co jasno wskazuje na fakt, iż kolejnym wykorzystanym i rozkochanym głupcem będzie właśnie Owen, który zastąpi Abby zmarłego w trakcie trwania akcji filmu. 

Zabieg ten całkowicie wypacza przesłanie produkcji, która z wcale ciekawej i poważnej historii o przyjaźni dzieciaka i starego już wampira, staje się raczej typową historią o złym i niedobrym drapieżcy, wampirze, który wykorzystuje ludzi. A wtedy już nawet fakt obsadzenia w głównej roli Chloe, ulubienicy 4chanowskiej braci, nie może pomóc. 

Oldboy


Dochodzimy powoli do sedna sprawy, to jest filmu, który zainspirował mnie do popełniania wpisu który macie (nie?) szczęście czytać. Oldboy, kultowy obraz wyreżyserowany przez Chan Wook-Parka, posiadał wszystko to, co thriller musi mieć: charakterystycznego bohatera, niezłą historię, znakomity kadr i świetne ujęcia, charyzmatycznego "głównego złego" oraz tajemnicę, którą niełatwo było rozwikłać przed zakończeniem seansu. To wszystko składało się na dodatek, którym Oldboy ociekał, a mianowicie klimat. 




Pomyślcie, czy przychodzi Wam do głowy bardziej amerykańska historia: opowieść o losie mężczyzny, który przez 15 lat jest więziony przez nieznanego człowieka w "hotelowym" pokoju. Po wyjściu na zewnątrz, rzecz jasna, postanawia dowiedzieć się kto stał za jego męczeństwem i - w miarę możliwości - zemścić się na bydlaku. W ruch idą młotki, obcęgi, leje się krew, sypią wybite zęby. A na koniec okazuje się, że to wszystko było nie tak, jak się zakładało.

A teraz zastanówcie się: czy możliwe jest, by film ten cokolwiek tracił na tym, że nakręcono go w Korei oraz dobrano do niego odpowiednich (tj. azjatyckich) aktorów? 

Przypuszczam, że nawet przeciętny hamerykański leming poradziłby sobie z odbiorem Oldboya, gdyż, powtórzę, obraz nakręcony przez Parka jest szalenie amerykański, nie licząc kilku motywów, których zrozumienie tak czy siak nie stanowiłoby problemu. Mimo to, Spike Lee podjął się karkołomnej próby stworzenia remake'u legendy. Zgadnijcie, jak mu to wyszło?

Nie wyszło. Film ten po raz kolejny udowodnił mi, iż amerykanie nie posiadają odwagi, by tworzyć naprawdę odważne produkcje. Oldboy zostaje oberwany z tego, co tak naprawdę tworzyło ten film, z odważnych i obrazoburczych wątków - w oryginale bohater na swe katusze skazany zostaje bowiem za ujawnienie wątku kazirodczego pomiędzy bratem a siostrą, którzy chodzili z nim do szkoły. W wyniku tego dziewczyna zabija się, a brat przez lata knuje zemstę, ostatecznie porywają i osadzając głównego bohatera w więzieniu na długie lata. W tym przypadku nie mamy problemu ze zrozumieniem, kto tak naprawdę jest gorszy - jakkolwiek chore nie byłoby kazirodztwo, dziewczyna zabija się przez zbyt długi język głównego bohatera, a jego kreacja, która uzmysławia nam, iż od czasów szkolnych niewiele się zmienił (a więc nadal jest dupkiem) sprawia, że przez cały seans wahamy się pomiędzy tym, czy należy bohatera polubić, czy jednak go znienawidzić.

W remake'u "skazany" zostaje on za to, iż nagłaśnia scenę seksu między dziewczyną, a starszym mężczyzną, którego nie zna - w tym przypadku samej dziewoi nie dzieje się nic, przynajmniej, nie ma to bezpośredniego związku z bohaterem. Ona nie wybiera śmierci, nie rzuca się z mostu - to jej ojciec (jak się okazuje, wcześniej wspomniany starszy dżentelmen) postanawia chronić swoją rodzinę, w związku z czym morduje ją strzelbą, a na koniec strzela sobie w łeb. Wykazuje się jednak pewną niefrasobliwością, nie dobijając swojego syna, który później będzie mścił się na naszym szanownym bohaterze. 

Zacznijmy od tego, iż sam sposób przedstawienia kazirodczej rodzinki, w której matka, ojciec, syn i córka pieprzą się między sobą jest przekomiczny. Scena, w której dziewczyna widząc ojca z dubeltówką pierwsze co robi, to próbuje rozwiązać koszulę nocną, jest najzwyczajniej w świecie dziwna - ataku śmiechu dostałem natomiast w momencie, kiedy kilka sekund później to samo próbuje robić syn (tyle, że ze spodniami), już po tym, jak ojciec zdążył zdjąć swoją dwururką resztę rodziny. Serio, wiecie jak głośna jest tego typu strzelba? Pewnie, że wiecie. Spike Lee najwyraźniej nie wie, próbując nam wmówić, że coś podobnego jak wystrzał takiej broni można przespać. 

Dowodzi to głównie tego, że Lee zabrakło kunsztu, by umiejętnie odmalować takie sceny. To nie jest, cholera, łatwe, przedstawić w filmie taki motyw. Parkowi się udało - podobnie jak scena z młotkiem, stanowiąca znak rozpoznawczy Oldboya. I znowu, u Lee było tylko gorzej. 

Pełne zniesmaczenie odczułem dopiero, gdy reżyser ostatecznie zmienił wymowę filmu. Główny przeciwnik bohatera, w oryginale był charyzmatycznym psychopatą. W remake'u dostajemy (świetnie zagranego przez Copleya) raczej zabawnego, żałosnego pedometrohomoseksualistę, który oferuje bohaterowi NAGRODĘ jeśli ten przejrzy jego grę, szaradę, jeśli znajdzie odpowiedź na pytanie, dlaczego go gnębił i uwięził. I gdzieś tam na szali postawione jest podobno życie córki niedawnego więźnia, ale mimo wszystko... Perspektywa zgarnięcia 20 milionów od psychopaty wygląda naprawdę lepiej, niż zaledwie możliwość dokonania zemsty, która jest "nagrodą" w oryginale. 

By ograniczyć spoilery - do sceny z językiem w ogóle nie do chodzi. Bo i po co? Kończy się na proszeniu o śmierć, raczej nieprzekonującym bez tego aktu samoukarania. I to tak naprawdę ostatni gwóźdź do trumny nowego Oldboya, filmu, który na ekrany kin trafił w 10 lat po swym pierwowzorze, a który, mam nadzieję, nie powtórzy jego sukcesu. 


Podobną nadzieję żywię również wyglądając w przyszłość - liczę bowiem na to, iż amerykańscy twórcy zdecydują się na tworzenie obrazów oryginalnych, w szczególności, jeśli idzie o obrazy grozy. Horror wciąż jest szalenie niewyeksploatowanym gatunkiem, który zasługuje na to, by za jego ekranizację zabrać się, jak należy. Zamiast po raz n- ty remake'ować Amityville... Może nadszedł czas na wysokobudżetową produkcję opartą o prozę Lovecrafta...?