piątek, 7 lutego 2014

Krytykom śmierć


Recenzje są nudne, powtarzalne i raczej mało odkrywcze. Jest to rzecz jasna uogólnienie, ale czytając blogi i serwisy "kulturowe" zdążyłem sobie wyrobić podobne zdanie. Mimo tego, kiepskie recenzje nie szkodzą - wyrabiają co bardziej kumatym czytelnikom zdanie na temat piszącego i jego strony, w dłuższym okresie (jeśli szczęście dopisze) zarzynając ją. Dużą większym problemem, jak się okazuje, jest krytyka - czy może raczej zupełnie niewłaściwe do niej podejście. 


Obok przykładów tych co nudniejszych recenzji przechodzi się obojętnie. Przebiega się tekst wzrokiem, nie stara się nawet wyszukiwać smaczków (których i tak w nim nie ma), ostatecznie zamyka felerną stronę by nigdy do niej nie powrócić. No bo przecież, powiedzmy sobie szczerze, kto czyta kiepskie recenzje? Ten sam typ ludzi który komentuje książkowe stosiki. Nudne recenzje są jedynie przykładem braków warsztatowych, ubytków wyobraźni, ale same w sobie nie szkodzą (przynajmniej nie czytelnikowi, ich wpływ na postrzeganie kulturowej części blogosfery to inny temat), do momentu, gdy recenzent nie stara się również wejść w buty krytyka. 

Pomimo, iż recenzja posiada funkcję oceniającą, wymaga od piszącego podstawowej wiedzy na dany temat. Dlatego, kiedy kupowałem magazyn Film, wiedziałem czego się spodziewać - recenzji ludzi na filmie się znających. Oczywiście, nawet wśród ekspertów zdarzają się debile, dlatego do notorycznego bagatelizowania fantastyki wykraczającej poza mainstream byłem przyzwyczajony. Nie licząc tych rzadkich przypadków nieprofesjonalizmu, Film udowadniał to, co powinno być oczywiste: nawet poddając dzieło krytyce, nie możemy wykroczyć poza pewne ramy subiektywizmu. Przykład: popularny film Fight Club można, w zależności od swoich preferencji, ocenić na 6/10, a można i na cztery oczka wyżej. Ktoś, kto ocenia film na 1 czy 2 nie powinien w ogóle próbować poddawać go krytyce, bo jest kretynem. To przecież proste. 

Ważne jest również to, czego większość recenzento - krytyków zdaje się nie dostrzegać. Kultura to wydarzenie tak potwornie przeogromne i pojemne, iż niemalże niemożliwe do opanowania. Nie wyobrażam sobie ile lat musiałbym poświęcić na przeczytanie książek z zakresu, dajmy na to, wyżej wspomnianej fantastyki, czy przesłuchanie wszystkich ważniejszych płyt jazzowych. A przecież częstokroć niemożliwą jest próba analizy i interpretacji jakiegoś dzieła bez znajomości innego! Kultura przenika się, inspiruje się sobą - czego ludzie wydają się wyraźnie nie rozumieć. Spróbujcie zrecenzować Hyperiona, nie znając poezji Keatsa, czy nie posiadając informacji na temat Hawkinga. Postarajcie się zanalizować poezję Kaczmarskiego, nie widząc obrazów, o których pisał. Przykłady się mnożą, podobnie jak niekompetentne próby obejścia własnej niewiedzy. 

Zadanie krytyka, którym jest budowanie dyskusji, wyznaczenie trendów, wskazywanie przyszłości danego medium, nie możliwym jest  bez posiadania konkretnych informacji, specjalizacji. Dlatego też jest to zdanie trudne i niewdzięczne - historia rzadko kiedy docenia krytyków, gdyż często zdarzało im się "uśmiercać" obiecujących twórców, takich jak chociażby Poe czy Lovecraft. Niewielu z nich można zarzucić jednak braki warsztatowe - to, że fantastyka wciąż jeszcze pokutuje jako gatunek niepoważny, jest, wydaje mi się, w dużej mierze winą tych krytyków, którzy nie wykazali się odpowiednio wyrobioną wyobraźnią, niekoniecznie brakiem przygotowania do takiej, a nie innej oceny. 

Sztuka dyskusji, co za tym idzie, również podupada. Ciężko oczekiwać zmiany w postrzeganiu dzieła od kogoś, kto ocenia filmy na wyjątkowo niski stopień, za główne kryterium uznając fakt, czy podoba mu się strona wizualna, albo fabuła. Gdyby oceniać filmy za fabułę, Avatar zasługiwałbym na zawyżoną dwóję. A nie zasługuje, gdyż pod uwagę w przypadku filmu, warto, bądź co bądź, brać walory wizualne. Nie, żeby ruchome obrazki miały być ładne, ale, zgadnijcie co - mają być ładne, to też ich funkcja. Podobnie kwestia ma się z muzyką - eksperci jednej płyty i jednego zespołu mnożą się na potęgę, tego, który zespół skończył się na jakiej płycie nie można już słuchać. Krytycy połowy książki należą do coraz częstszych, a najgorsze jest w tym to, że wszyscy oni roszczą sobie prawo do udziału w dyskusji, mimo tego, że w zasadzie sami się z niej wykluczają.

I, cholera, pół biedy jeśli ludzie tego typu trzymają się filmweba. To taki rezerwat, który spełnia swoją rolę, działa jak lep na muchy. Więcej półgłówków tam - mniej na rzeczowych serwisach i blogach, rozumiecie. Aż się żałuje, że ktoś nie pomyślał o jakimś bookwebie. Najgorszy jest bowiem fakt, że to - to wylewa się powoli na "salony". 

Nie tak dawno czytałem ciekawy artykuł, który stanowił podsumowanie dyskusji dwóch krytyków po obejrzanym na festiwalu filmie. Niestety nie pamiętam, na którym blogu na niego wpadłem, z grubsza dotyczył on tego, iż nawet ci "wielce szanowni panowie" (jak pisał Tuwim) nie wyrastają ponad szarą przeciętność krytyki internetowej. Sformułowania takie jak "film był nudny" czy "nie dorastał do poziomu xyz" padały w rozmowie często,  a przecież podobny bełkot nie powinien wydobywać się nawet z ust studenta pierwszego roku filmoznawstwa. 

W dzisiejszych artykułach krytycznych ciężko doszukiwać się kunsztu. Oczywiście mowa tu o większości, a jasnym jest, że większość najczęściej można o kant dupy otłuc - to jednostki zawsze zawyżają średnią. Nie mniej jednak taka, a nie inna tendencja jest martwiąca, z uwagi na fakt, iż internet powoli wypiera "stare media". Film na nieszczęście już upadł, a przypuszczam, że to tylko początek. Z jednej strony obśmiewa się powszechnie (w środowiskach studenckich i internetowych) kierunki takie jak dziennikarstwo, filmoznawstwo i kulturoznawstwo jako te, które nie gwarantują absolutnie żadnej pracy, z drugiej - sytuacja panująca wśród domorosłych krytyków sugeruje, iż wykształcenie tego typu jest jak najbardziej potrzebne, jeśli nie chcemy zidiocieć jeszcze bardziej, jako naród.