czwartek, 30 stycznia 2014

Wiara czyni dobre historie

Wiara to wspaniała sprawa, która na każdym kroku wpływa na nasze życie. W końcu inaczej wierzy fanatyk, inaczej człowiek psychicznie zrównoważony, a jakość i rodzaj tej wiary zmienia ich postrzeganie świata. Prawda nie istnieje, nie istnieje obiektywizm - to, w co wierzymy, kształtuje naszą rzeczywistość, nawet, jeśli obiekt naszej wiary nie staje się przez to bardziej materialny, fizyczny. Pomyślcie sami: w zupełnie innym świecie żyje ktoś, kto wierzy w Jezusa, w innym ktoś, kto w wierzy w Allaha a w jeszcze innym ten, który wierzy w yeti. A teraz zgadnijcie o której grupie ludzi będzie traktował ten wpis? 


Co do tego Człowieka Gór, to nie jestem do końca do niego przekonany. W jego przypadku pozostaję raczej przy niewierze, ale doceniam go - i tych, którzy jego mit podsycają - właśnie przez wzgląd na fakt, iż stanowi on pewien motyw powtarzający się w wielu dobrych historiach. I nie chodzi tu bynajmniej o filmy, czy książki, a o właśnie o opowieści same w sobie, przekazywane ustnie czy pisemnie, tworzące w końcu sieć teorii spiskowych, w które masa ludzi, najzwyczajniej w świecie, wierzy. 

Traktując rzecz na chłopski rozum: wszystkie te opowieści o yeti, zaginionych statkach, Trójkącie Bermudzkim, nazistach na księżycu, reptilionach rządzących światem i obcych wśród nas łączy to, że opierają się o wiarę. W przypadku najlepszych z tych "spiskowych teorii" każda próba racjonalnego ich wytłumaczenia spełza (do pewnego stopnia) na niczym, pozostawiając mechanizmom wiary pole do popisu. I chociaż ze zdroworozsądkowego punktu widzenia nikt normalny nie powinien wierzyć w nazistów na księżycu, cóż... I w ich przypadku zwolennicy tejże teorii przytaczają fakty, które ciężko jest analizować inaczej, niż właśnie w ten sposób, by świadczyły o tym, że ich wersja wydarzeń jest równie dobra, co każda inna. 

Yeti, albo facet w worku. Zależy, w co kto wierzy. 

Najlepsze historie pisze jednak życie. Nie jest to może najszczęśliwsze stwierdzenie jeśli chodzi o tragedię na przełęczy Diatłowa, gdzie faktycznie zginęło dziewięć osób, jest to jednak prawda - większość teorii spiskowych bazuje na wydarzeniach, które miały miejsce, a których nie sposób wyjaśnić. Diatłow, student i alpinista, na swoją ostatnią wyprawę w góry Uralu wyruszył na przełomie stycznia i lutego 1959 roku. W jej wyniku 9 osób poniosło śmierć u podnóża góry Cholat Sjakl (co w tłumaczeniu z języka zamieszkujących tamte rejony Mansów tłumaczy się jako "Góra Śmierci") - okoliczności ich śmierci do dziś pozostają nieznane. 

W zasadzie tyle by wystarczyło, by z tragedii po kilkudziesięciu latach stworzyć dobrą opowieść - a jednak fani teorii spiskowych dostali w tym przypadku zdecydowanie więcej. Ciała studentów znaleziono w śniegu, w pewnym oddaleniu od namiotu, który opuścili rozcinając go od środka, w pośpiechu, nie ubierając się do końca pomimo panującego na zewnątrz mrozu (według różnych źródeł: od kilkunastu, do kilkudziesięciu stopni). Czwórka z nich znajdowała się w położonym niedaleko jarze. Dwie osoby ze strzaskanymi żebrami, jak w wyniku wypadku samochodowego, w tym jedna z pękniętą czaszką, zmasakrowaną twarzą i wygryzionym językiem. Dodatkowo, ubrania niektórych ofiar wykazywały znaczną radioaktywność.

Serio, jak bardzo racjonalnymi ludźmi byście nie byli, nie wymyślicie spójnej teorii, która tłumaczyłaby całe zajście i nie pozostawiała luk na dodatki w stylu yeti czy obcych. To się nie da, za bardzo to popaprane, ruskie zresztą musieli się w tym chyba zorientować, bo sprawę tragedii zamknęli, kwitując ją stwierdzeniem, iż winę za zgon uczestników wyprawy ponosi "działanie nieznanej siły". 

Tragedia wyprawy Diatłowa znakomicie odzwierciedla mechanizm tworzenia historii niesamowitych, w które łatwo jest uwierzyć, więcej, w które wiara jest w zasadzie tak samo uargumentowana zasadami logiki, co niewiara. Bo hipotezy wyjaśniające samo zajście się mnożą, tyle tylko, że żadna nie jest spójna, nie daje odpowiedzi. Tragedia posiada jednak pewne motywy, które odwołują się do czegoś, co chyba leży w ludzkiej naturze, do poszukiwania nieznanego, a jeśli już nie możemy go znaleźć, to chociaż do wiary w to nieznane. Jeśli pomyślicie o tym, że gdzieś na Syberii alpiniści uciekają w śnieg, rozcinając poły własnego namiotu, nie zadając sobie nawet trudu by się ubrać, z całą pewnością w przerażeniu - co jest pierwsze, co przychodzi Wam do głowy, moi czytacze? Bo mi, przyznam się przed Wami, pierwsze do kudłatego łba przyszło to, że uciekali przed czymś, co było w środku namiotu. A nie jestem nawet fanem teorii spiskowych, prorokiem apokalipsy, czy innym wariatem! To zadziałała moja wyobraźnia, moje pragnienie wiary w to, że coś jeszcze jest na tym świecie, czego nie znamy. Żądza tajemnicy! 

Bo o to chyba w tym wszystkim chodzi, racja? Czytając lub oglądając horror nasza nie - wiara zawiesza się, bo chcemy się bać. Chcemy przeżywać coś więcej, niż to co daje nam szara - i co najgorsze - doskonale nam znana codzienność. Lead tego artykułu był całkowicie żartobliwy, ale, cholera, czy to nie ten sam mechanizm? Ludzie zawsze zwracali się ku czemuś więcej. Czasem to wyznają, czasem traktują tak jak atomowe wojny starożytności, jako ciekawostkę, czasem jak fantastyka czy horror, który na moment zaspokaja każdą z tych wyżej wspomnianych potrzeb. Nie chcemy żyć w świecie, gdzie nie ma miejsca na cuda, na rzeczy czasem straszne, ale nieokreślone przez naukę. Dlatego dając wierzę w teorie spiskowe, w historię o szklanych miastach Szkocji, do pewnego stopnia tworzymy sobie świat.

To chyba jasno wskazuje na to, jak cholernie smutnym gatunkiem bylibyśmy, gdybyśmy wiedzieli  wszystko, gdyby nie pozostawało miejsca na to durne yeti, w którego istnienie za cholerę nie wierzę, a które to z drugiej strony chciałbym, żeby istniało, bo oprócz tego, że prowokuje dobre historie, to zaspokaja ludzką potrzebę dziwności. 

Dygresja: wiecie co jest naprawdę dziwne? Jak już wspomniałem, historie tego typu łączy motyw, który sprawia, że ich nieprawdopodobne wytłumaczenie staje się prawdopodobne. Radiacja, namiot i dziwne obrażenia w przypadku tragedii wyprawy Diatłowa. Odnalezione uboty na trasie Niemcy - Biegun, gdy mówi się o tajnych bazach w Nowej Szwabii, gdzie projektować miano spodki napędzane rtęcią. Szklane mury fortów z czasów, gdzie możliwość wywołania temperatury odpowiedniej by stopić kamień, jest raczej wątpliwa. Informacji o działaniach kosmitów/duchów/podróżników w czasie można znaleźć mnóstwo. Publikacji, które oddzieliłyby fakty od plotek natomiast w polskim internecie nie ma wcale. Dannikenów jest wielu, tych, którzy podobne fenomeny tłumaczą, już nie. Z drugiej strony... Może to i lepiej?