poniedziałek, 9 września 2013

Zombie ci flaszkę wybombi!

Ciężko sobie poradzić z brakiem inspiracji do pisania notki. No bo narzekać na świat, na społeczeństwo, na internety - to nie problem. Napisać artykuł, który odnosi się do któregoś z trendów popkultury, a żeby jeszcze był on poczytny, to sprawa nie łatwa. Z pomocą przyszedł mi Paweł Opydo, który przypomniał na fb o swoim starym wpisie dotyczącym radzenia sobie z brakiem weny na blogu Zombie Samurai. Szybko zadziałała gra skojarzeń. ZOMBIE Samurai, niedawno obejrzane World War Z, a dzień czy dwa temu światło dzienne ujrzał nowy numer Mastera, w którym pisałem o zombiakach... Przypadek? Nie sądzę. 


Zombie to temat niewdzięczny. Z jednej strony fajny, bo można o nim dużo napisać, z drugiej - materiału wystarczyłoby na kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt wpisów. Dodatkowo, ciężko napisać coś, co byłoby odkrywcze, z czym ludzie już nie mieliby do czynienia. Toplisty filmów o zombie? Były. Recenzje co ciekawszych książek? Blogów recenzenckich jest aż za dużo. Gry z ożywieńcami w roli głównej? Tu byłoby o czym pisać, ale... 

Zombiak jako bohater. Myśleliście kiedyś o nim w taki sposób? Ja - raczej nie. Nie chce mi się powtarzać, bo fenomen zombie movies opisałem w artykule dla Mastera, ale w dużym skrócie: zombie movie jest dobry wtedy, kiedy daje nam szansę zobaczenia tego, jak ludzie radzą sobie w ekstremalnych sytuacjach, kiedy z jednej strony boimy się ożywieńców, a z drugiej innych ludzi. Sprawia to jednak, że zombie jako taki często jest marginalizowany. Nadszedł czas, by zaprezentować światu najciekawsze zombiaki filmowej rzeczywistości, wiecie, jako bohaterów indywidualnych, albo zbiorowych. 


Frankenstein 

Okej, przyznaję, ciężko nazwać go klasycznym przedstawicielem gatunku zombie movies, ale, do cholery, miało się obyć bez sztampy, tak? Warto zaznaczyć, ze to jeden z pierwszych porządnych zmartwychwstańców w historii kina (jasne, wcześniej pojawiały się jakieś filmy o Jezusie Chrystusie, ale nie o ten typ ożywieńca mi chodzi), oraz w historii literatury. Już sama geneza powstania książki Mary Shelley pobudza wyobraźnię (Polidori, Byron i Shelleyowie w mrocznej, ciemnej villi, w zimną, burzową noc...), a co dopiero lektura książki, legendarnej nie tylko przez wzgląd wprowadzenia motywu ożywieńca do popkultury, ale i przez popularyzowanie gatunku jakim jest science fiction. 




Jako bohater Monstrum Frankiego zasłużyło sobie na miejsce na tej liście gdyż wyraźnie kontrastuje z zombiakami, jakie znamy dzisiaj. Już wtedy odstawał od wizerunku ghuli cmentarnych (chociaż nie wydaje mi się, by we wczesnych przekazach ustnych i opowiadaniach sprzed daty powstania Frankiego M. Shelley były one utożsamiane z nieumarłymi), w sposób charakterystyczny dla epoki romantyzmu kreując się na bohatera odrzuconego, tragicznego. Jedyne, co przeraża w Monstrum Frankensteina (no, z tym akurat w filmach bywało różnie, ale wystarczy spojrzeć na klasyczną wersję Branagha z '94 roku) to jego wygląd. Wewnątrz jest bardziej ludzki niż przeciętny człowiek, ukazując tym samym, że prawdziwym potworem Prometeusza Współczesnego jesteśmy my sami, którzy oceniamy na pierwszy rzut oka, bawimy się szkiełkiem i okiem, a nie sercem, osądzamy po pozorach, etc, etc. 

Ciekawą wariacją na temat Monstrum (przynajmniej ja tak na to patrzę) jest zombiaczy bohater filmu Warm Bodies. Zombiak jak zombiak, aż do momentu, kiedy nie zakochuje się w pięknej dziewczynie, wtedy też krew zaczyna żwawiej krążyć w jego żyłach i... Chłopak ożywa. Postać ciekawa, ale kiepsko wykorzystana w filmie, z którego zrobili kiepską komedię romantyczna, zamiast dobrej komedii pokroju Wysypu żywych trupów. 


Zombiaki od Romero

Tak, wrzuciłem je w jeden worek, bo wiele je łączy. Są wolne, niedzisiejsze, niezbyt, nazwijmy to, efektowne. Czym zasługują sobie na miejsce w podobnym zestawieniu? Nie, wcale nie tym, że Romero to klasyk i w zasadzie zdefiniował cały gatunek zombie movies. Chodzi mi raczej o to, że w tych zombie nadal tli się życie. Widać to w tych starych, pierwszych częściach cyklu, jak i w tych zupełnie nowych, jak np. Ziemie Żywych Trupów. Pomimo, że wolne jak żółw, zombie Romero przerażają, bo wciąż posiadają ludzkie odruchy - usiłują wykonywać zajęcia, którymi zajmowały się za życia, potrafią rozpoznawać niektóre przedmioty, z którymi miały do czynienia, korzystać z nich, istnieje szansa, że da się je "resocjalizować".  

Lubię je, bo nawiązują do tej lepszej części horroru. Wiecie, do tej, która wywodzi się z gotyckich opowieści grozy, weird tales, a nie tego całego syfu pokroju Piły 12. Strach przed nimi jest bowiem podsycony czymś więcej, czymś, co w zombie movies raczej nie występuje - chodzi o płaszczyznę, nazwijmy to, metafizyczną. Bo, powiedźcie szczerze, co jest gorsze? Zombiak, jak każdy inny, czy taki, w którym tli się odrobina świadomości twojego ojca, matki, brata czy siostry? Doskonale wiemy, jak radzą sobie bohaterowie horrorów z zabijaniem zombiaków, które były ich tatusiami czy żonkami (dla slowepoke'ów: nie radzą sobie). Sytuacja staje się dziesięć razy bardziej dramatyczna, jeśli pod uwagę weźmie się fakt, że po łbie tego na wpół zjedzonego truposza, kiedyś członka rodziny, nadal mogą kołatać się myśli z "poprzedniego" życia. 


Martwica Mózgu

Czemu znalazło się tu miejsce dla zombiaków z tego filmu? Może dlatego, że dawno nie płakałem ze śmiechu na żadnym filmie, a na tym łzy leciały mi po twarzy ciurkiem? Nie, myślę, że nie chodzi tu tylko o sentyment do tego, co prezentuje sobą ten obraz. Chodzi raczej o to, że każdy, kto przynajmniej raz obejrzał Martwicę Mózgu przypomni sobie pewne sceny kiedy powiem "zombie niemowlę", albo "piwnica z zombie", albo...




Widzicie, zombiaki w kultowym już filmie Petera Jacksona są charakterystyczne. Ujęć z ich udziałem się nie zapomina - jasne, głównie dlatego, że są zabawne w ten żenująco - prześmiewczy sposób, jednak mimo wszystko... 

Do tego samego kotła można by w zasadzie wrzucić Zombie - Rękę z Evil Dead, albo koszmarki Reanimatora. Wszystkie opierają się o tą prostą zasadę rozpoznawalności. Zobaczysz je raz, długo nie zapomnisz. 


28 dni & 28 tygodni później

Znowu nietypowo - bo mówimy o dwóch filmach najczęściej uznawanych za klasykę zombie movies, chociaż w zasadzie zombie w nich nie ma. Są za to zombiepodobni zarażeńcy. Do ich niewątpliwych plusów należy drapieżna dzikość. W tym przypadku nie mamy do czynienia z powolnymi, znanymi ze starych filmów ożywieńcami - zarażeni z 28 dni i 28 tygodni później cechują się odświeżającą dla kina chyżością, biegają, skaczą, walczą o swoje (wygryzione kawałki ciała). Są idealnie zwierzęce, ale nie na tyle bestialskie, by nie móc porównać ich z naszą własną naturą. Dowodzi tego jedna z najlepszych scen w filmie (uwaga, ktoś może to odczytać jako spoiler), ta, w której bohater ratując swoje towarzyszki zachowuje się tak agresywnie, że nie wiedzą one, czy przypadkiem sam nie został zainfekowany. Obawa taka jasno wskazuje na fakt, że tak naprawdę zarażeni stanowią tylko krzywe odbicie nas samych. 


World War Z

Nie mogło ich tu zabraknąć. Czemu? Bo są siłą żywiołu. Nawet jeśli film to przeciętniak, dodatkowe punkty należą mu się właśnie za taką, a nie inną kreację ożywieńców. To jest coś, na co czekałem, zombie które nie wlecze się, nawet nie biegnie, to truposz, który się PRZELEWA się jak fala tsunami. Nie zatrzymają ich barykady, płoty, mury. Wespną się na nie, jeden po drugim, tak jak jeden po drugim przekotłują się po drodze. Oglądając poszczególne sceny, miałem chwilami dosyć zabawne wrażenie, że oglądam nie żywą wersję tych wysuszonych, pustynnych krzaków, które toczą się po ulicach w każdym westernie. I wiecie co? To jest dobre wrażenie. 




World War Z udowodnił, że zombie movies mają dużo jeszcze dużo do pokazania, idąc przy tym w zupełnie innym kierunku niż np. Resident Evil. Zamiast zarzucać nas falami kolejnych mutantów, zombie rodem z freakshow, postawił na klasycystyczną wersję żywych trupów. Pod względem wyglądu zewnętrznego zombiaki z World War Z nie różnią się niczym od tych, które widzieliśmy setki tysięcy razy w innych filmach. Nadanie im jednak dynamiki charakterystycznej dla rozpędzonego stada słoni, no... To definitywnie coś nowego. 


Post mortem

Stanowczo za dużo jest zombie bohaterów, o których trzeba by wspomnieć, a na których zwyczajnie nie starczy miejsca. Co z owcami zombie? Co z Dead Girl, obiektem seksualnych eksperymentów studenciaków z filmu pod tym samym tytułem? Można by wymieniać w nieskończoność. Warto zauważyć jednak (wychodząc poza ocenę zombie jako bohatera) pewną wspólną - mianowicie genezę powstania wszystkich ożywieńców z powyższego zestawienia. Ze wszystkich tylko wspomniana Rąsia z Evil Dead'a powstała w wyniku działania sił tajemnych, a nie nauki lub czegoś, co się o naukę ociera. Dobrze by było, gdyby to chociaż były jakieś zapomniane, dawne techniki, skrywane przez zwariowanego doktora dla dobra ludzkości, ale nie! Coraz częściej stawiani jesteśmy w obliczu biologicznej zarazy, wirusa, czegoś, co przerobiliśmy już zbyt wiele razy, by mogło nas zainteresować w chociażby najmniejszym stopniu. Ewenementem w tym temacie jest film REC, szczególnie pierwsza część, gdzie nie zostaje jednoznacznie wyjaśnione, jakie jest pochodzenie zombie. Zarówno hipoteza świadcząca o tym, iż jest to atak biologiczny, lub jakiś rodzaj wirusa, jak i ta, mówiąca, że to skutek opętania przez demony, jest równie prawdopodobna. I na takie właśnie filmy mam chrapkę jak zombie na mózg. 


Za zombiaka do miniaturki pięknie dziękuję Arsh!