środa, 4 grudnia 2013

W poszukiwaniu zmarnotrawionego czasu

Niedawno w podobny sposób zaczynałem inny post: czas się nam kończy, mamy go coraz mniej, cierpimy na jego niedobór. A przynajmniej takie odnoszę wrażenie, kiedy słucham otaczających mnie ludzi. Dzisiaj podsumowałem sobie z iloma osobami zamieniłem więcej niż kilka zdań (komunikując się zarówno werbalnie jak i pisemnie): z ośmiu znajomych, z którymi rozmawiałem na naprawdę różne tematy, aż czterech poruszyło zagadnienie braku wolnego czasu. 


Ja tego nie kupuję, nie ogarniam, nie zgadzam się z takim podejściem. Wychodzę z założenia, że czas ma każdy, a to na co go poświęci zależy tylko i wyłącznie od jego chęci. To, na co mamy czas i to, na co go nie mamy, to kwestia wolnego wyboru, kwestia ustalenia pewnych priorytetów. Nie masz czasu, żeby wyskoczyć z kumplami na piwo, bo masz robotę? Taa, bo z całą pewnością pracujesz 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Że niby jesteś zmęczony po? Jasna sprawa. Tyle tylko, że to znowu sprawa umowna - albo pójdziesz spać, albo zobaczysz się ze znajomymi, albo, albo, albo... Tak czy siak, nie widzą tu wpływu czynnika czasu. To nie czas decyduje za Ciebie co, kiedy i jak masz zrobić, to Ty podejmujesz decyzję i ustalasz co jest dla Ciebie najważniejsze w danej chwili.

Ja sam też czasem mówię, że nie mam czasu. Tyle tylko, że doskonale wiem, nawet kiedy wypowiadam ten werbalny bełkot, że pieprzę bzdury. Mam czas na wszystko. Mogę robić co tylko zechcę. Gdyby szczególnie zależało mi na tym, żeby na weekend pojechać, bo ja wiem, na drugi koniec Polski (a wierzcie mi, jako osobie uwielbiającej planować z wielkim wyprzedzeniem nawet słodką bezczynność, że podjęcie takiej spontanicznej decyzji byłoby dla mnie trudne) pojechałbym. Mam już plany na weekend, ale przecież wszystkie plany można przełożyć, coś załatwić wcześniej, coś później, z niektórych zajęć najzwyczajniej w świecie zrezygnować - i nagle cud, coś z niczego, mamy go. Czas. 

To chyba znak czasu, wiecie? Ten chroniczny jego brak. Zabieganie, brak umiejętności ułożenia sobie życia tak, by znaleźć szansę by robić dokładnie to, co się chce w danej chwili, niechęć do wszelkiego rodzaju kalendarzy/rozpisek/planów, które w naszej wyobraźni stają się kajdanami założonymi na naszą wolność. Nie ma rozpisek - nie ma zdefiniowanych planów, w teorii jesteśmy więc wolni, możemy robić co chcemy. Tyle, że najczęściej na to "co chcemy" brakuje czasu.

Przechodząc do sedna - nie oszukujmy się. Jeśli ktoś mówi, że nie ma na coś czasu, najczęściej stwierdza po prostu, że nie ma na to ochoty. Gdyby naprawdę chciał, byłby w stanie wyżej wspomniany wygospodarować. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że większość osób, z którymi na ten temat rozmawiam ślepo wierzą w formułkę - oni naprawdę sądzą, że są szalenie zapracowani, że nie wyrabiają się z życie, podczas gdy tak naprawdę jedyne z czym się nie wyrabiają, to planowanie swojego dnia.

Ja? Ja lubię "nie mieć czasu". Zapychać go. Dokładać do pieca. Dlatego powstał ten blog, dlatego piszę, dlatego łapię sto srok za ogon. Bo chcę coś robić, a nie siedzieć bezczynnie. I chociaż definicja bezczynności dla każdego jest zupełnie inna (dam sobie rękę uciąć, że więcej osób uznałoby pisanie na blogu za przejaw bezczynności właśnie, niż czegokolwiek innego!), dla mnie zawiera się ona właśnie w siedzeniu na dupie i narzekaniu na brak czasu, by zrobić coś, na co naprawdę ma się ochotę. Nie wmawiajcie sobie, że nie macie czasu. 

Macie go dokładnie tyle samo co wszyscy: wystarczająco. Co z nim zrobicie, to Wasza sprawa.