niedziela, 8 grudnia 2013

Jak sprzedać światu gości w rajtuzach

Filmy superbohaterskie są do bani. Ja wiem, może to nie najlepsze pierwsze zdanie by rozpoczynać blogowy wpis, ale za to doskonały punkt wyjścia do zastanowienia się nad tym dlaczego jest tak, a nie inaczej. Czemu kino wciąż przepełniają naprędce sklecone (a co gorsza nudne i wtórne) filmy z kiepskim scenariuszem, kiedy materiału, który mógłby posłużyć na nakręcenie czegoś naprawdę świetnego jest tak wiele?


Dobrych historii o gościach w maskach jest mnóstwo. Na tym tle – moim skromnym zdaniem – wyraźnie wybija się DC, którego to Universum wydaje mi się znacznie ciekawsze i dojrzalsze niż to Marvelowskie. Jest to z całą pewnością zasługa Vertigo (spod którego skrzydeł wyszło kilka najciekawszych tytułów takich jak Hellblazer czy Sandman, a które to wydawnictwo stało się później częścią DC Comics), ale również „rdzenne” serie takie jak Batman czy Green Lantern zawsze posiadały pewną specyficzny nastrój, który mi odpowiadał. Mówię tu rzecz jasna o komiksach z ostatnich 20-30 lat, które pokazują wyraźnie, że uniwersum DC zmierza w dużo mroczniejszym kierunku niż to Marvelowskie. Wystarcz tylko wziąć do łap materiał źródłowy i bez udziwniania przenieść go na ekran, proste!

Pomimo tego, na ekranach kin w ciągu ostatnich 20 lat mieliśmy okazję oglądać o wiele więcej nieudanych ekranizacji, niż tych godnych naszego czasu. Wystarczy wspomnieć Spider –Mana (nie wiem który gorszy. Trylogię ratowała druga część, wersji z 2012 roku nie uratował nawet Rhys Ifans jako Lizard), Supermana: Powrót czy Batmana i Robina. Na tym tle na wyraźną uwagę zasługują pierwsze dwie części X – Men, trylogia Batmanów w wersji Nolana czy pierwszy Iron Man. Niestety, potencjał X – Menów został roztrwoniony przez The Last Stand and First Class, a Iron Mana przez części drugą i trzecią. Batman, chociaż pełen błędów, w moich oczach świetnie się broni – być może dlatego, że od samego początku mieliśmy do czynienia z autorską wizją Nolana, a jego zabawa z demitologizacją najważniejszych postaci uniwersum (np. zrobienie z Ra’s Al Ghula człowieka, który niewiele ma w sobie ze znanego z kart komiksów maga, a mimo to roztacza wokół siebie niesamowitą aurę tajemniczości i charyzmy) wyszła mu na dobre, głównie ze względu na fakt, iż do sprawy podszedł poważnie. Z podobnym wyzwaniem nie poradził sobie Iron Man 3, który postać Mandaryna w oczach fanów – takich jak ja – zbezcześcił. Tyle dobrego, że Marvel zapowiedział jakiś czas temu, że prawdziwy Mandaryn również istnieje i nie bardzo spodobało mu się to, że ktoś podszywa się pod niego. Całą sprawę będzie wyjaśniał na łamach przygotowywanego filmowego one – shota, który według plotek zostanie dodany do wydania DVD filmu Thor: The Dark World.

Kolejnym ważnym problemem twórców kina superbohaterskiego jest brak umiejętności zauważenia pewnej arcyważnej sprawy. Komiks, który w kulturze istnieje od lat, miał dość czasu by dojrzeć – podobnie jak czas ten mieli jego czytelnicy. Na bazie historii o Supermanie, Batmanie, Spider – manie wychowały się pokolenia. Wychowały, a potem zapragnęły czegoś więcej, przerzuciły się na bardziej ambitne historie, których ani w DC ani w Marvel nie trzeba długo szukać. Reżyserowie zapominają, że ekranizacja komiksu nie musi być kręcona pod 15 letnią publiczność, bo dobrze nakręcony film z historią ciekawszą niż n – ta geneza, ma szansę obronić się wśród publiczności nieco starszej.

Co najśmieszniejsze, alternatywą dla płaskich, nieciekawych historii opowiadanych w filmach, staje się animacja. Coś, co jeszcze kilka lat temu wrzucano do szufladki z napisem „bajka” wyewoluowało do tego stopnia, iż powstają takie kreskówkowe cuda jak ekranizacja Dark Knight Returns, czy Flashpoint Paradox. Twórcy nie obawiają się w tym przypadku opowiadać alternatywnych historii, epatować przemocą, czy zabijać znanych i lubianych bohaterów. Nawiasem mówiąc, jeśli wciąż myślicie że Aquaman, gość który ma na posyłki Lewiatana, to cienias, to polecam zapoznać się z The Flashpoint Paradox. Szybko zmienicie zdanie.


Takich właśnie produkcji filmowych oczekuję. Nie łamania schematów w stylu Iron Mana 3 (który, korzystając z komiksu Extremis, kompletnie odwrócił jego przesłanie: na kartach tej historii Iron Man WYZBYŁ się człowieczeństwa, a nie wrócił do niego), które tylko irytują fanów. Nie na pozór tylko poważnych historii, których luki w scenariuszu aż biją po oczach (tak jak w nowym Man of Steel), nie kolejnych rebootów (Amazing Spider – man) czy generalnie ciulowych filmów (Thor, Green Lantern, Avengers). Chcę mięcha. Chcę Lobo, chcę Supermana, który wyrywa Jokerowi serce, chcę Red Sona, chcę historii z Infinite Crysis, gdzie kilka różnych rzeczywistości DC zderzyło się ze sobą. Mam ochotę zobaczyć jak Thanos faktycznie uśmierca co ciekawszych bohaterów, jak umiera Peter Parker, Kapitan Ameryka, jak Tony Stark nie radzi sobie z piciem.


Szanse na to, że w przyszłości zobaczymy coś podobnego są dość duże, przynajmniej jeśli chodzi o Marvela. Pomimo, że ich ostatnie filmy to tanie efekciarstwo, pojawienie się w Avengersach wspomnianego wcześniej Thanosa, a w kontynuacji Thora samego Kolekcjonera, wskazuje jasno, że Marvel szykuje się do naprawdę poważnych filmów, które mają szansę zmienić kino superbohaterskie. Na tym polu DC wyraźnie  kuleje, co jasno obrazuje szybko powiększająca się obsada do filmu Superman vs Batma – brak konsekwencji, która cechowała filmy ze stajni Marvela (najpierw kilka pojedynczych filmów, a potem team – up) może tej produkcji wyjść na złe. O tym jednak przyjdzie się nam przekonać dopiero w nadchodzących latach…