wtorek, 22 października 2013

Zachodnie chińskie bajki

Zerknijcie sobie na dowolny blog o kulturze, a przekonacie się, że jesień jest już w pełni. Tematów dotyczących najnowszych seriali, zarówno premier nowych jak i kontynuowanych produkcji, znajdziecie w sieci zatrzęsienie. Recenzje Arrowa, Agentów Shield, Walking Dead i Sleepy Hollow pojawiają się na co drugim blogu. Cierpią na tym obrazy, na które mało kto, dziwnym trafem, wydaje się zwracać uwagę. Jedną z takich perełek jest Legend Of Korra, który to serial tego roku zadebiutował w Stanach z drugim sezonem. 



LoK to kontynuacja nickelodeonowskiego hitu Avatar: The Last Airbender. Avatar posiadał wszystkie cechy produkcji wybitnej - został stworzony pod całkiem szeroki target (co w ostatnim czasie staje się szczególnie ważne, gdyż coraz więcej "bajek" oglądają również dorośli ludzie. Za przykład niech posłuży genialna Pora na Przygodę), opowiadał zajmującą, całkiem ciekawie skonstruowaną historię, pełnymi garściami czerpał z tego, co najlepsze w anime, przepuszczając to potem przez pryzmat gustu zachodniego odbiorcy, wreszcie dorastał wraz z oglądającym - coś, co zaczynało się jak bajka dla trochę starszego grona odbiorców, potrafiło zaskoczyć w późniejszych sezonach nieco dojrzalszą fabułą. 

Avatar: The Last Airbender kompletnie mnie do siebie nie przekonał. Nie wiem, czego to była zasługa. Być może obejrzałem zbyt mało odcinków (większość fanów A:TLA przekonywało mnie, że produkcję docenia się jako całość, że bakcyla łapie się gdzieś pod koniec pierwszego sezonu...), może winny jest fakt, iż najpierw obejrzałem ekranizację animacji, która, mówiąc delikatnie, pozostawiała wiele do życzenia. 


Dlatego do Legend of Korra podchodziłem z dużą rezerwą. Bo w końcu co dobrego mogło wyniknąć z kontynuacji obrazu, którego nie polubiłem? W dodatku miałem dziwne wrażenie, że amerykańce będą starali się odcinać kupony od popularności A:TLA, który w końcu przyniósł stacji Nickelodeon krociowe zyski i jeszcze zwiększył jej popularność. 

Na całe szczęście, okazało się, że nie jest tak źle. LoK opowiada historię Korry, kolejnego Avatara, który zastąpił Ostatniego Władcę Wiatru - Aanga. Świat produkcji skonstruowany jest naprawdę prosto - cały świat dzieli się na narody, a poszczególne nacje władają, z niewyjaśnionych na początku powodów, siłami ognia, wody, powietrza lub ziemi. Jednak tylko wyżej wspomniany Avatar ma możliwość opanowania wszystkich sił żywiołów, co definiuje jego zadanie, którym jest dbanie o równowagę pomiędzy światem ludzi a duchów, pokój na świecie i wszystko to, czego tylko pragną Miss całego świata. 

Pierwszy sezon wciągnął mnie bez reszty. Być może jest to zasługa miejsca akcji, które stanowiło głównie Union City, miasto utrzymane w raczej steampunkowym klimacie, gdzie osoby nie posiadające mocy władania żywiołami muszą polegać na nauce, niezadowolenie społeczne wzrasta, a za sznurki wolno budzącej się rewolucji pociąga złowrogi Amon, który, zgadnijcie co, władzę chce oddać w ręce ludu, wyzwala uciśnionych, organizuje nielegalne wiece i zza ambony szerzy propagandę godną faszystowskich przywódców znanych z kart historii. Jak tu się nie zakochać, kiedy animacja puszczana dla kanale przeznaczonym, nomen omen, dla najmłodszych, dotyka tak poważnych tematów? 

Po tym, jak pierwsza "księga" animacji dobiegła końca, a historia zamknęła się, miałem okazję pokazać ją kilku osobom, spośród których część to, nazwijmy to, "ignoranci popkulturowi", którzy czasem coś obejrzą, czasem przeczytają, ale generalnie żyją innymi sprawami, niż kultura. Nie było osoby rozczarowanej, chociaż kiedy na początku proponowałem im obejrzenie czegoś, co można przecież określić mianem bajki, reagowali różnie. 

Sami rozumiecie, że oczekiwania dotyczące drugiego sezonu, który to premierę miał we wrześniu tego roku, były duże. Nie mniejsze były obawy, z racji tego, iż od dawna jasne było, że twórcy mają zamiar postawić nacisk na zupełnie inny klimat, tym razem opowiadając historię powiązaną ze światem duchów, mitologią świata i całym tym zen - syfem o medytacjach, poszukiwaniem prawdy w sobie i ratowaniem świata. Czy muszę pisać, że skoro wziąłem sobie temat na warsztat, to nie poszło wcale tak źle? Nie muszę. Jestem pewien, że sami się tego domyśliliście. Serial nie stracił nic ze swojej wyrazistości, chociaż nie ustrzegł się od wad. Główna bohaterka (raczej młoda osóbka, która, co udowadnia, do najmądrzejszych nie należy) już w pierwszych odcinkach daje się wmanewrować w intrygi, które przejrzałby średnio ogarnięty 14 latek. Trochę boli to, że Avatar, który powinien być wybawieniem świata, potrafi łączyć się ze swoimi poprzednimi wcieleniami i w zasadzie stoi ponad każdą inna postacią zarysowaną w LoK, może być tak głupi. Jest to jednak tendencja w kinie rozrywkowym, coś, na co trzeba nauczyć się przymykać oko - tak jak przymykamy oko na kolejnego ułomnego bohatera horroru, który na swoje własne nieszczęście MUSI zejść do piwnicy. Sam. Po ciemku.



Legend Of Korra jest bez wątpienia animacją godna polecania - nie tylko przez wzgląd na całkiem zajmującą fabułę, genialne animacje i kreskę, oraz wyraziste postacie i dobrze wykreowany świat, ale również przez fakt, iż jest to jedna z niewielu "kopii" które się amerykańskim producentom udały. Gdybym miał napisać tekst o tym, jak USA wyszły te wszystkie rimejki i "luźne adaptacje" innych filmów, myślę, że Legend Of Korra byłaby jednym z niewielu wyjątków, które jakoś się bronią. Może dlatego, że w tym przypadku nie skradziono fabuły, a jedynie oparto się o pewne schematy, zaczerpnięto z klimatu?

Własnie z powyżej przytoczonych powodów dziwi mnie, jak bardzo po macoszemu traktowany jest ten ciekawy obraz przez blogerów zajmujących się kulturą, którzy wydają się obawiać wyjścia poza ramy niedookreślonego przecież szablonu. Czy wpis traktujący o zamerykanizowanym anime przyciągnie mniej, lub więcej czytaczy, niż  n-ta recenzja Arrowa? Ciężko powiedzieć. Ale na pewno otworzy co poniektórym oczy na inne produkcje które miały okazję debiutować tej jesieni, niż klasyczne, aktorskie seriale.