wtorek, 29 października 2013

Jak zarżnąć, albo uratować rynek książki

Kiedy w sieci zaczęło huczeć od plotek dotyczących ustawy przygotowywanej przez Polską Izbę Książki, wiedziałem już, że jest to doskonała informacja na artykuł. Pomyślcie tylko sami: ileż to jadu można wylać na wszystkich tych, którym w głowie jest wprowadzenie „okresu ochronnego ceny książki”, który skutkowałby w praktyce tym, że cena książki przez x miesięcy nie mogłaby różnić się od tej okładkowej? Żadnych promocji, żadnych wyjątków, komuna, książki na kartki, słowem: żal, rozpacz, żałość i nóż otwierający się w kieszeni czytelników, którzy i tak nie od dziś narzekają na zbyt wysokie ceny literatury.



W podobnym tonie chciałem utrzymać cały artykuł, jednak poczucie obywatelskiego obowiązku (czytaj: niezdrowa ciekawość) nieoczekiwanie zawiodło mnie niemalże do samego sedna sprawy, pozwalając tym samym zrewidować wcześniejsze poglądy na temat ustawy, które, powiedzmy sobie szczerze, dało się zamknąć w kilku niezbyt cenzuralnych wyrazach pomyślanych pod adresem pomysłodawców projektu.

Zacznijmy jednak od samego początku. Jaki jest cel Ustawy o Książce, przygotowanej przez Polską Izbę Książki? W informacjach dotyczących projektu możemy przeczytać : 

"Podstawowym założeniem ustawy jest ustalana przez wydawcę stała cena na nowości wydawnicze, która przez określony czas obowiązuje wszystkich sprzedawców końcowych."

Dalej, rzecz jasna, twórcy wyrażają obawę o fatalny poziom polskiego czytelnictwa, powołując się na tak bijące po oczach statystki, jak to, że w Niemczech rocznie wydaje się na książki około 200 złotych, a w Polsce – jedynie 60. I żadego znaczenia nie ma fakt, iż biorąc pod uwage średnie dochody (statystyki podane chociażby przez Forbesa), statystyczny Hans zarabia cztery razy więcej niż statystyczny Kowalski. Nie dajmy sobie zamydlić oczu, na Ustawie o Książce czytelnik nie zyskuje nic, chociaż nie jest jeszcze powiedziane, że cokolwiek straci. 



Na zysk mogą za to w teorii liczyć wydawnictwa oraz małe księgarnie. Sęk tkwi w tym, że nawet wśród nich istnieją osoby nie zgadzające się z założeniami UoKu, co rzuca raczej nie najlepsze światło na całą inicjatywę PIKu. Andrzej Kuryłowicz, dyrektor wydawnictwa Albatros, określił ten pomysł „ograniczaniem wolności i rządami komuny wydawniczej”. Z drugiej jednak strony, naszym rynkiem zaczyna się interesować Amazon,a jeśli ten potężny sklep wreszcie zacznie działać w Polsce,to tak czy siak będziemy potrzebować odpowiednich regulacji, które umożliwią zachowanie konkurencyjności przez małe i średnie księgarnie. Pytanie tylko, czy rozwiązanie zaproponowane przez PIK należy do najrozsądniejszych, skoro duży dystrybutor i tak będzie w stanie obejść prawo – chociażby organizując promocje w rodzaju tych, w których przy zakupie dwóch książek dostaje się trzecią gratis.



Postanowiłem sprawdzić, co do powiedzenia na temat UoK mają inni wydawcy – po kilku próbach udało mi się skontaktować z tymi,których szczególnie sobie cenię, lub których to książki kupiłem w ciągu ostatniego roku, bardzo często po cenie niższej niż okładkowa. Rozesłałem kilka maili, podzwoniłem, popytałem. O ile wciąż czekam na odpowiedź ze strony Fabryki Słów, Prószyński i S-ka, oraz Wydawnictwa Muza, o tyle przedstawiciele SQN oraz wydawnictwa Dobre Historie okazali się być tak mili i na temat UoKu porozmawiali ze mną telefonicznie, nie tylko wydając komentarz, ale również rozpoczynając dyskurs na temat sytuacji rynku książki w Polsce. 

Jak dowiedziałem się od Łukasza Kuśnierza (SQN), rozmowy dotyczące UoKu toczyły się podczas zakończonych na dniach 17. Targów Książek w Krakowie. Wydawnictwo wspiera inicjatywę, uznaje, iż chroni ona ich interesy, nie obawia się również ewentualnych strat wynikających ze spadku sprzedaży, gdyż stała cena pozwoli je zrekompensować. W odróżnieniu od Polskiej Izby Książki (która postuluje, by okres ochrony ceny trwał 18 miesięcy), SQN skłania się ku skróconej, 12 miesięcznej wersji. 

Również Jakub Wiśniewski (wypowiadający się w swoim imieniu) z Wydawnictwa Dobre Historie był zadowolony z inicjatywy PIKu. W rozmowie stwierdził, że książka to dobro kultury, a odbiorcy, którzy przedkładają doznania związane z czytaniem dobrej lektury nad wizyty w Empikach, w których książki kupuje się niejako przy okazji, pomiędzy setką innych zakupów, tak czy siak będą sięgać po nowości sprawdzonych autorów o wyrobionym już nazwisku. Podkreślił również, że gdyby nie narzucana przez dystrybutorów ogromna marża, ceny książek byłyby o wiele mniejsze, a inicjatywa taka jak UoK nie spotkałaby się z jakimkolwiek sprzeciwem ze strony społeczeństwa. 

I wiecie, ja się z tym wszystkim z jednej strony zgadzam. Okres ochrony ceny książki na pewno w jakiś sposób wyrówna możliwości małych i dużych dystrybutorów, tyle tylko, że nadal to ci drudzy będą w stanie pozwolić sobie na promocję tytułów nieco starszych, niż te wydane w okresie, który zakładać będzie ustawa. Dodatkowo,warto pamiętać, że bycie wydawcą to nie jest łatwa sprawa. Masa pieniędzy idzie na bzdury, takie jak tłumaczenia, gigantyczne prowizje dla dystrybutorów i inne pierdoły, o których wspomniany w tekście statystyczny Kowalski nie będzie pamiętał, kiedy usłyszy w wiadomościach o zakazie obejmującym rabaty dotyczące nowych książek. On po prostu uzna, że książki znowu podrożały i nie pójdzie do księgarni, skutkiem czego statystyki odnotują kolejny ogromny spadek czytelnictwa. 

Jako książkolub zgadzam się z panem Jakubem Wiśniewskim. Chciałbym mieć w swoim posiadaniu dobrze wydane, pachnące książki, koniecznie w twardej oprawie, na białym, porządnym papierze, spisane piórem autorów, których sobie cenię – z drugiej jednak strony, jako student, wciąż jeszcze czasem sięgam po tanie, broszurowe wydania dostępne w sieciowych księgarniach. Więcej, gdyby Doktor Sen, którego ostatnio zakupiłem, kosztował okładkowe 42 złote, pewnie do dzisiaj nie miałbym go w rękach. 

Nie zazdroszczę wydawcom, którzy opowiadają się po stronie PIKu. Ustawa jest w toku, nie wiadomo jeszcze, jak do końca będzie wyglądać i czy w ogóle wejdzie w życie, ale jeśli jednak stanie się tak, że będzie miała obowiązywać, jestem pewien, że media przedstawią ją jako skok na kasę bogu ducha winnych obywateli. Nie jestem zbyt ufny, jeśli chodzi o projekty naszego cudownego rządu, ale mam nadzieję, że Ustawę o Księżce uda się dopracować, tak, by każdy dostał to, co mu się należy – wydawcy pieniądze za dobrą robotę, księgarze za dostarczanie prostemu ludowi efektów pracy tych pierwszych, a my, klienci, dobrze wydane książki za rozsądne pieniądze.