niedziela, 1 września 2013

Patrząc z perspektywy czasu...

Ile razy przychodzi nam słuchać, jak ktoś rozpływa się nad stuletnim filmem? Pomimo kiepskiego scenariusza, marnego aktorstwa i potwornej jakości dźwięku stara się uargumentować swoje przywiązanie, niezdrową sympatię do dzieła, powołując się właśnie na "perspektywę czasu".

A przecież żyjemy w XXI wieku- i to właśnie z jego perspektywy warto oceniać rzeczywistość, o czym przypomniała mi lektura "Dziewięciu książąt Amberu" Rogera Zelaznego. 

Rogera Zelaznego poznałem, jeszcze nim zabrałem się za pierwszy tom kronik. Pamiętam, jak miejskiej bibliotece wypożyczyłem, obok Diuny i Wehikułu Czasu, jedną z jego książek. Nosiła ona tytuł, o ile dobrze pamiętam, "Stwory światła i ciemności" i odpuściłem ją sobie po kilkunastu stronach. Nie chodzi o to, że była zła. Problemem był raczej fakt, że była pisana dla informatyków, a ja z moimi trójczynami z matematyki nie miałem zamiaru zastanawiać się nad paradoksami walki w czasie. No bo dajcie spokój, ja nawet Hawkinga muszę sobie rozrysowywać na kartce w formie grafów, żeby zrozumieć co on do mnie pisze, a co dopiero takie hard science fiction.

Potem go jeszcze widywałem, bo w zasadzie Rogera ciężko przeoczyć. Czytam Sandmana, jest i Roger, wspominany przez Gaimana w tonie, który sugeruje, iż mowa o drugim Tolkienie. Sięgam po toplistę lektur z podgatunku urban fantasy - jasne, że tak! Dziewięciu książąt Amberu w pierwszej dziesiątce. W końcu bałem się lodówkę otworzyć.

Co było robić? Zatarłem ręce i zaczytałem się.

A przynajmniej próbowałem. Nie jestem wielkim fanem typowego fantasy, to jest wróżek, elfów, krasnoludów i ratowania świata. Całe szczęście tego typu powieści trafia się coraz mniej, gdyż każdy pisarz dwoi się i troi, aby tylko nie zostać wrzucony do jednego worka z tego typu twórczością, bo wie, że dobrze na tym nie wyjdzie. Nie inaczej było z "Dziewięcioma...". Książka rozpoczyna się bardziej jak kryminał, albo coś z pogranicza sensacji i thrillera - główny bohater budzi się bez pamięci, zamknięty w szpitalu. Coś wam świta? Już to gdzieś widzieliście? Brawo. I tak będzie przez 150 stron lektury.

Nie mam zamiaru bawić się w recenzowanie Dziewięciu książąt, nie nie po to bowiem ten tekst. Starczy, że powiem, iż na tych nieco ponad 150 stronach znajdziecie nieoczekiwany powrót bohatera do zdrowia, odwiedziny w jego rodzimym świecie, odświeżenie znajomości z rodziną, ujście żywcem z pułapki, zawarcie sojuszy, przygotowanie do wojny, wojnę, porażkę, tortury, 4 lata pobytu w celi i... I to wszystko na około 150 stronach. Zawsze sprintem, jakby Zelaznego ktoś gonił. Tu nie ma czasu na rozwinięcie postaci, fabuły, nie ma w zasadzie niczego prócz stelażu, na którym można by oprzeć scenariusz na fajną holywoodzką produkcję, ale nie książkę, która uchodzi dziś za jakieś małe arcydzieło.

Jak to jest, że Władca Pierścieni, napisany ponad 60 lat temu, utrzymuje swoją wysoką pozycję jako magnum opus fantasy i nigdy nie przeczytałem w żadnej jego recenzji, by piszący ją powoływał się na "perspektywę czasu"? Cholera, dobre książki są dobre - i tyle w temacie. Władca Pierścieni do takich właśnie należy, napisanych z pietyzmem, dokładnie, literka po literce, ożywiających obumarłą wyobraźnie czytelników i rozpalający sny pokoleń. Wydaj mi się, że w to właśnie świadczy o jakości Trylogii - to, że od lat postrzegana jest tak samo, jako świetna książka.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie twierdzę wcale, że, dajmy na to, Nosferatu - Symfonia Grozy nadaje się tylko do kosza i najlepiej byłoby, gdyby sto lat temu ktoś faktycznie spalił wszystkie taśmy z filmem, jak nieomal się stało. Chodzi mi tylko o wyraźne rozgraniczenie: to, że film został znakomicie zagrany i wywarł wpływ na gatunek horroru oraz wykreował postać wampira, nie znaczy, że był dobry jako film. Fabuła dzieła pozostawiała wiele do życzenia, mimo wszystko, można z całą pewnością uznać, że był to obraz przełomowy. Czy wybitny? Na tamte czasy. Czy można go za takiego uznawać dzisiaj? Odpowiedzcie sobie sami.

To nie tak, że brak mi tolerancji. Rozumiem ludzi, którzy oglądają stare filmy. Mają w sobie pewien klimat. Doskonale wiem, o co chodzi widzom krwawych, kiczowatych slasherów, czy fanom estetyki gore. Pozostaję nieufny, ale staram się akceptować zwolenników starych harlekinów, czy kryminałów. Nawet tych od Kronik Amberu zniosę, bo każdy ma prawo lubić to, co mu się podoba. Ale kiedy ktoś zaczyna wmawiać mi, że to dobre dzieła, tylko trzeba na nie spojrzeć z...

Dostaję szału.

Ten wpis traktuje jeszcze o jednej rzeczy - nie warto ufać obiegowym opiniom. Powtarzane z ust do ust tworzą takie właśnie quasi - klasyki, na które patrzeć trzeba z przymrużeniem oka. Trzeba, bo popkultura jest ich pełna, chociaż lepiej byłoby nie patrzeć na nie wcale.