poniedziałek, 17 marca 2014

True Detective: Dobro kontra Zło

Wiecie jak to jest, kiedy siada się do jakiegoś zajęcia, które i tak już się odkłada się w czasie na jakiś inny moment, jednocześnie wiedząc, że musimy wykonać je jak najszybciej? No jasne, że wiecie. W moim przypadku chodziło o licencjat. Do zadania zabrałem się bardzo rzeczowo - przeglądając uważnie fejsbuka. Nie chciałem, naprawdę nie chciałem dać się złapać na zapewnienia Tattwy, że True Detective to serial godny obejrzenia. Ostatecznie spełniłem jednak swój popkulturowy obowiązek. Następnego popołudnia miałem już skończony pierwszy sezon. Licencjat musiał poczekać na swoją kolej.


Nie przepadam za serialami detektywistyczno - policyjnymi. Nie, żebym oglądał ich wiele, może to też kwestia ignorancji w tym temacie. Ostatecznie kojarzą mi się z nudnymi proceduralami, kiepskimi bohaterami, rozwlekaniem relacji pomiędzy postaciami. Nieco lepiej sprawa wygląda dla mnie, kiedy działanie policji jest zepchnięte gdzieś na drugi plan (jak np. w  Dexterze) czy gdzie organ ścigania przedstawiony jest jako przeciwnik głównego bohatera (np. Breaking Bad). Siadając do True Detective wiedziałem o serialu tyle, że opowiada o dwóch, nigdy nie zgadniecie, policjantach, jest krótki i nawiązuje fabułą do jednego z klasyków gatunków weird fiction, Chambersa. 

Przypomnienie: mieliśmy już, nie tak dawno temu, serial, który nawiązywał do klasyka literatury "grozy", Edgara Allana Poe. Mowa o The Following, które urzekało odpowiednio charyzmatycznym Głównym Złym, oraz odpowiednio zniszczonym, zblazowanym, zniechęconym do życia Głównym Dobrym. Tym samym serial miał w zasadzie wszystko, czego potrzeba przeciętnej produkcji, by odnieść przeciętny sukces. Ja odpuściłem sobie The Following po kilku odcinkach - oglądanie idiotycznych błędów wyspecjalizowanych jednostek, które dają się wodzić za nos jak banda dzieciaków, podczas gdy scenarzysta stara się nieudolnie tłumaczyć taką sytuację geniuszem antagonisty, nie miało dla mnie większego sensu.

Tak, tak, przyznaję, do True Detective nie byłem najlepiej nastawiony.

Jak możecie podejrzewać po tym, jak szybko nadrobiłem ośmioodcinkowca, bardzo prędko zrozumiałem swój błąd. Zaskoczę Was, drodzy czytacze, gdyż wpis ten nie ma wcale mieć charakteru recenzji, dlatego odniosę się jedynie do najważniejszych cech serialu, do jego niewątpliwych i niepodważalnych plusów.

Pierwszym, który rzuca się w uszy, jest muzyka. Coraz częściej dzieje się tak, że twórcy seriali ze szczególną pieczołowitością dobierają utwory, które stanowić będą tło (czy może raczej uzupełnienie) ich wizji, obrazu. Nie inaczej sprawa ma się w przypadku True Detective. Już sam opening serialu wprowadza w odpowiedni nastrój, budując u widza nastrój zagrożenia, które znać można z koszmarów sennych. Dodatkowo zapoznaje nas z miejscem akcji, sugerując, przez jaki pryzmat będą spoglądać na nie twórcy serialu.

A to przecież kolejny plus - Luizjana która ostatnimi czasy w serialach pojawia się coraz częściej jako miejsce akcji. Świetne zdjęcia, praca kamery, ujęcia z perspektywy ptasiej - wszystko to sprawia, że w True Detective Luizjana jest dokładnie taka "jak trzeba" w opowieści o policjantach walczących o przegraną sprawę, tj. zniszczona, zarośnięta, pełna bagien i starych ruin w których czai się... Zło.

Na to Zło bohaterowie będą polować, z nim będą się zmagać i walczyć. Co trzeba podkreślić: sprawa, w którą zostają wplątani detektywi, nie do końca to Zło uosabia. Morderca, Król w Żółci, który ze swego zabójstwa czyni małe dzieło sztuki, nasycone okultystycznymi symbolami, jest tylko jego wierzchołkiem góry lodowcowej. Bardzo szybko okazuje się, że korzenie zbrodni sięgają głębiej niż to się wydawało, ale i tutaj Zło się nie kończy. Ono bohaterów otacza.

Krótka przerwa, moment na złapanie oddechu. Pamiętacie, co pisałem wcześniej? Tak, część recenzencką artykułu macie już, drodzy czytacze, za sobą. Teraz przechodzicie do części, w której poddam wnikliwej analizie problem zawarty w samym dziele. Zastanawiacie się zapewne, czemu piszę o tym, zamiast brać się do pracy? Cóż, sprawa jest prosta. Następne kilka akapitów może zawierać kluczowe dla fabuły spoilery. Zostaliście ostrzeżeni!


Martin Hart i Rust Cohle, dwaj współpracujący partnerzy, których łączy coś, co najłatwiej można nazwać szorstką, męską przyjaźnią (co oznacz, że równie często mają ochotę natrzaskać sobie po pyskach, co faktycznie współpracować) przez Złe również są naznaczeni. Ten pierwszy to agresywny dupek, który nie jest w stanie poradzić sobie z brzemieniem odpowiedzialności - za swój związek, za dzieci, wreszcie nawet za pracę. Drugi, Cohle, to zgorzkniały intelektualista, który w życiu stracił już chyba wszystko, co miał do stracenia - dziecko, żonę, a nawet, na jakiś czas, rozum. Demony które ich prześladują i z którymi będą się musieli zmierzyć są tak naprawdę drugą, równie ważną (czy może nawet ważniejszą!) płaszczyzną, niż motyw zbrodni.

Ostatecznie jednak to właśnie spojrzenie na całą sprawę z bardziej ogólnej perspektywy pozwala na zrozumienie najważniejszego: że to właśnie serial o walce Dobra i Zła, co w ostatnich scenach podkreśla jeden z jego bohaterów. Czemu jest to warte podkreślenia? Bo to najbardziej materialne Zło, które można ujrzeć w produkcji, zostaje przedstawione zupełnie inaczej, niż widz mógłby się spodziewać.

Twórcy pozwalają obserwować zmagania stróżów prawa z przeciwnikiem niewątpliwie inteligentnym - począwszy od sceny zbrodni, która mnogością symboli, ułożeniem ciała i brakiem jakichkolwiek dowodów sugeruje, iż mordercą nie jest byle "chłop oderwany od pługa". Problem ze znalezieniem oprawcy również wskazuje na fakt, że jest to antagonista nieprzeciętny, zdaje się drobnymi sugestiami odmalowywać w oczach odbiorcy postać znaną z innych dzieł: ten szczególny typ Głównego Złego, który zamiast odpychać - przyciąga. 

Na tym polegał ogromny sukces Hannibala Lectera (zarówno tego oryginalnego jak i serialowego), Joego Carrolla z The Following oraz niezliczonych monstrów (czasem traktując to wyrażenie zupełnie dosłownie, jeśli na warsztat weźmie się chociażby Draculę) telewizyjnego, komputerowego i ksiażkowego świata - byli źli w ten szczególny sposób, który pozwalał się z nimi identyfikować. Fanatycy z wyższych sfer, tacy jak Lecter, którzy kochali muzykę klasyczną, literaturę, sztukę, ostatecznie okazując się bestiami w ludzkiej (lub, patrz wyżej, niekoniecznie) skórze. Odbiorca w jakiś sposób rozumiał to piękno, szczególnie, gdy pozwalało mu się ujrzeć przyczynę Zła - jak w Hannibal Rising. Spójrzcie! To Potwór, który w końcu nie jest taki Zły. To, że zajada ludzi znajduje usprawiedliwienie: w traumie dzieciństwa, młodości, wreszcie w doborze ofiar, których spora część była najzwyczajniejszymi w świecie dupkami. Powiedzmy sobie szczerze - lubimy takie Potwory. 

I na to właśnie łapie nas True Detective. Już kilka miesięcy temu Stoker zdawał się wykorzystywać podobny motyw - Charles Stoker, enigmatyczny, chłodny, niebywale inteligentny mężczyzna, który zjeździć miał połowę świata, okazuje się być zwyczajnym, dość żałosnym w gruncie rzeczy wariatem. Twórcy serialu idą krok dalej - kompletnie demitologizując Zło, zrywając z jego romantyczną otoczką. W kulminacyjnym momencie (gdy stróże prawa spotykają się z mordercą twarzą w twarz i wcześniej, gdy "dym i lustra" idą w zapomnienie, a fabuła ujawnia nam osobę złoczyńcy) obraz chłodnego inteligenta, demona, którego w jakiś chory, perwersyjny sposób lubimy ulega zniszczeniu. Oczom odbiorcy ukazuje się nie przywódca religijnego kultu, czy zwyrodniały biznesmen, a psychopata, który kieruje się swoimi prymitywnymi instynktami. Zabija, bo uwierzył w wizję wykreowaną przez autora książki, jednak prócz książkowych zainteresowań nic o jego intelekcie nie świadczy - żyjący w ruderze, brudny, odrzucający powierzchownością i wnętrzem. Twórcy jasno dają do zrozumienia, kpiąc z naiwnych oczekiwań odbiorców: w nim nie ma Dobra. Nie ma usprawiedliwienia dla gwałtów na kobietach i dzieciach, na rytualnych mordach. Nie ma Króla w Żółci i Carcosy. Są tylko słabi, chorzy ludzie, których zastrzelić na miejscu - to znaczy oddać światu sprawiedliwość. 

Jest w tym podejściu trochę świeżości, szczególnie, że popkultura cierpi na wyraźne przesycenie bestiami, które da się (w ten dziwny, pozbawiony rozsądku i sumienia sposób) lubić. Dobrze czasem odpocząć od tego trendu i dać się porwać opowieści, w której Zło jest Złem, tym najbardziej pierwotnym, "staroszkolnym", w którym niczego nie można lubić i z którym nie da się identyfikować. Szczególnie, jeśli produkcja, podobnie jak True Detective, ma do zaoferowania dużo więcej niż tylko jeden świetny zabieg zerwania z wyświechtanym motywem.