niedziela, 23 lutego 2014

Yuri Gagarin jakiego nie znacie

Przyznaję, aczkolwiek bez skruchy, że często zdarza mi się zapaść w ten szczególny stan, który najłatwiej określić zasłuchaniem. Najczęściej następuje on po długich tygodniach muzycznej nudy - to jest wtedy, gdy w głośnikach pobrzmiewają od dłuższego czasu dźwięki doskonale już znane. Wtedy wystarczy tylko impuls, najświeższy powiew nowości, kilka lepszych nut zgrabnie skomponowanych w spójną całość by jakiś zespół na dobre zagościł na mojej playliście. Prawda jest jednak taka, że Yuri Gagarin, płyta zespołu o tej samej nazwie, to coś dużo więcej niż muzyczny przeciętniak i już przez samo to zasługuje na odrobinę uwagi.



Pięciu facetów ze Szwecji, którym najwyraźniej nie zależy na wstąpieniu w niezbyt wysokie progi muzycznego mainstreamu, wyraźne inspiracje klasykami gatunku, niewątpliwy talent i pomysł na siebie. Co może powstać z tego połączenia? Album, który z całą pewnością może pretendować do jednego z najlepszych muzycznych debiutów 2013 roku, w szczególności, jeśli kategorię zawęzić do grania nieco cięższego. 

Krążek Yuri Gagarin, który światło dzienne dzienne ujrzał w październiku zeszłego roku, w formie cyfrowej oraz fizycznej, tylko i wyłącznie na winylach, w dość limitowanej liczbie egzemplarzy. Wydawnictwo prezentuje się znakomicie, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę jego okładkę, przygotowaną przez Pohla Sundstorma, tym bardziej, że nie zaśmiecają jej żadne napisy. Ilustracja Sundstorma pozostaje jasna i klarowna, od pierwszego spojrzenia wprowadzając ewentualnego przyszłego słuchacza w klimat i gatunek z jakim przyjdzie się mu mierzyć.

A akurat gatunek tego albumu, moi drodzy czytacze, raduje mnie szczególnie, raz jako szarego słuchacza, dwa jako nie mniej bezbarwnego recenzenta. Pierwszy powód takiego stanu rzeczy jest prosty - space rock, w którym to gatunku tworzy skład, trafia idealnie w moje gusta, które pod względem literatury przestawiły się ostatnio w stronę sf. A płyta ta, wierzcie mi, jako tło do czytania utworów science fiction służy doskonale. Drugi powód, ten który cieszy mnie jako blogomazacza, zawiera się w zasadzie w tym pierwszym - płyta to koncept album, który pomimo braku jakichkolwiek słów (jest to czysty instrumental) opowiada jakąś historię. Jest to ważna informacja głównie z tego względu, iż wydaje mi się, że od jakiegoś czasu przemysł muzyczny cierpi na brak przemyślanych, ujednoliconych pod względem przekazu płyt. Gagarin w jakiś sposób rekompensuje mi brak podobnych wydawnictw na rynku, robiąc to w wyjątkowym stylu. 



W podróż po krainie cosmic rocka nie wyruszymy jedna sami! Chociaż inspiracje Hawkwindem, gigantem i prekursorem tegoż gatunku są raczej jasne (doszukiwać się ich można już na poziomie nazwy zespołu i ich wydawnictwa, wszak Hawkwind ma na swoim koncie płytę Bring Me the Head of Yuri Gagarin, która nawet w kwestii długości nagrania zbliża się do krążka Gagarinów), ciężko powiedzieć, by kwintet nie czerpał również z innych, licznych źródeł, takich jak rock progresywny, heavy metal, post - rock i wiele, wiele innych.  W niespełna 40 minutowym wydawnictwie każdy fan ciężkich brzmień (jakkolwiek ogólnie by to nie brzmiało) powinien znaleźć coś dla siebie - w tym między innymi tkwi magia i siłą produkcji. 

Płytę, zawierającą zaledwie cztery utwory, otwiera First Orbit, kawałek stanowiący doskonałe rozpoczęcie przygody przygotowanej nam przez kapelę. Jego początek to fragment zapisu nagrania połączenia z misją kosmiczną - przyznam, że ciężko było mi dociec, czy jest to głos samego Gagarina, nie mam jednak powodów sądzić, że jest inaczej, biorąc pod uwagę nazwę zespołu. Pobrzmiewające w tle delikatne dźwięki syntezatora nie przygotowują nas na to, co następuje później, drapieżną, dziką gitarę elektryczną, której brzmienie, mieszające się z basem i perkusją i elektronicznym przeciągłym, narastającym jękiem, budzi jednoznaczne skojarzenie startującej rakiety. 

Kolejny utwór, Sonic Invasion 2910 zabiera nas na stację badawczą, placówkę założoną na jakiejś zapomnianej planecie, czy asteroidzie. Skąd mam taką pewność? A no nie mam, drodzy czytacze, jest coś jednak w tych tym mocnym otwarciu perkusją i wiecznym wyciu syntezatora, co upewnia mnie w tym przekonaniu. Co więcej, tytuł piosenki odnosi się wprost do Fallouta New Vegas, a konkretnie do jego dodatku, którego akcja toczyła się właśnie bazie kosmicznej. Hipnotyczny motyw przewodni, w którym prym wiedzie perkusja i gitara basowa, może budzić obawy co do tego, czy krążek nie zacznie aby nudzić słuchacza - na szczęście, nieuzasadnione. 

Dalej jest już nieco wolniej, tempo spowalnia w Za kosmosom, utworze uświetniający całość właśnie swą powolną muzyczną narracją. I znów, nie potrafię wyjaśnić, czemu słuchając go mam wrażenie, iż przysłuchuję się podróżującej hen za znane galaktyki karawanie. Absolutną perełką instrumentala jest towarzyszący mu, rozbijający rytm, przeciągły syk wbijający się co jakiś czas w melodię. Chyba każdy, kto chociaż raz miał okazję słyszeć odgłos spawania, będzie wiedział, do czego go przyrównać, a obrazy - obrazy nasuną się wtedy same, budując wizję hangaru pełnego statków kosmicznych, stoczni, warsztatu mechanika. 

The Big Rip stanowi dowód, że nawet poprzeczkę postawioną wysoko zawsze da się przebić. 10 minut podsumowania, w którym gitara elektryczna idzie o lepsze z syntezatorem, a narastające tempo nagrania przygotowuje słuchacza do gitarowych popisów i solówek, które z różnym natężeniem zalewają nasze uszy już po trzech pierwszych minutach trwania utworu. Stopniowe wyciszenie, syk i pis syntezatora, niby bezgłośne pulsowanie czarnej dziury zamyka album, pozostawiając słuchaczy w...

No właśnie. Wrażenia ogólne mogą być różne, choć wydaje mi się, że krążek powinien zadowolić nawet największego muzycznego malkontenta. Chociaż początkom podróży może towarzyszyć wyżej wspomniana obawa o monotonnie, każdym kolejnym kawałkiem zespół opowiada inną historię. Tu bez przerwy COŚ się dzieje, jednej piosenki nie sposób połączyć z drugim, podobnie, jak nie sposób połączyć wszystkich wpływów, które oddziaływały na artystów tworzących Yuri Gagarin. Członkom zespołu udało się również zebrać dźwięki w spójna melodię i historię. Dwie gitary, bas, perkusja, syntezator: to narzędzia w ręku sprawnych rzemieślników, którzy za ich pomocą kują w dźwięku wspaniałe, spójne i złożone dzieło, ociekające muzycznym bogactwem. Już samo to zasługuje na uwagę osób, które chcą pozostawać na bieżąco ze światem muzyki, nawet tej niedużej, nie wrastającej jeszcze do głównego nurtu. Ostatecznie album stanowi świetny dodatek do sesji rpg w klimatach space opery czy nawet cyberpunka, doskonałe tło do lektury Lema, Dukaja czy Zajdla, czy nawet partyjki gry planszowej takiej jak chociażby Tezeusz, czy Battlestar Galactica. 

Ostatecznie krążek okazał się dla mnie na tyle dobry, iż przemogłem swą niechęć do recenzji, prezentując Wam, drodzy czytacze, moje wrażenia z jego przesłuchania. A to, chcąc nie chcąc, o czymś w końcu świadczy!