środa, 8 stycznia 2014

Pożegnanie z Doktorem


Z miejsca przyznam, że z Doktorem niewiele mnie łączy - nasze spotkanie nie było zbyt długie. Może dlatego wcale nie będzie mi żal się żegnać? Nie znałem go dobrze: ot, dwa, trzy wcielenia z dwunastu. Wystarczyło mi to jednak, by wyrobić sobie o nim opinię i upewnić się w przekonaniu, iż po obejrzeniu kolejnego sezonu serialu Doctor Who raczej nie sięgnę po następny. 



Wiecie jak to jest z klasykami, prawda? Zapoznanie się z dziełami, które dorobiły się podobnego miana, zazwyczaj przeciąga się w czasie, bo jest ich stanowczo zbyt dużo. W ciągu ostatniego roku nadrobiłem kilka, kilkanaście książek, komiksów, filmów i gier które sobie na taki tytuł zasłużyły. W końcu nadszedł czas również na Doctora Who, do oglądania którego chciałem usiąść będąc nastawionym do produkcji zupełnie neutralnie. Postanowienie to, nawiasem mówiąc, od samego początku skazane było na porażkę. 


Nawiasem mówiąc: staruszek na środku to 8 Doktor. Nie licząc fryzury, moim zdaniem tak właśnie powinien wyglądać ostatni przedstawiciel swojej rasy, zmęczony podróżami, targany żalem, smutkiem, tęsknotą. 

Pomyślcie zresztą sami! Czy istnieje jakikolwiek sposób, by do serialu, którego uniwersum tworzone jest od (mniej więcej) 50 lat podejść neutralnie? Szczególnie, jeśli dookoła obserwuje się przerażający hype, nakręcającą się spiralę rozgłosu, poklasku dla produkcji? Są takie chwile, kiedy blogi z listy blogów kulturowych dosłownie zalane są wpisami poświęconymi Doktorowi, co wielokrotnie powodowało moje poirytowanie - w końcu ile można czytać i pisać o tym samym. Sami rozumiecie więc, że z jednej strony ślinka ciekła mi na myśl o wskoczeniu w świat kosmicznego wędrowca, a z drugiej - podchodziłem do serialu z rezerwą. W końcu nadeszła pora, gdy wiedziony uczuciami, których naturę wyjawiłem Wam przed momentem, zasiadłem do przygód Doktora. 

Dla zachowania spójności tekstu zobowiązany jestem napisać: Doctor Who to serial opowiadający historię jednego z Władców Czasu, który przemierza Wszechświat z bliżej niesprecyzowanych powodów, które zmieniają się w zależności od fabuły konkretnych sezonów. Doktor sam w sobie jest istotą nieśmiertelną, która regeneruje się w przypadku śmierci, zmieniając swoją cielesną powłokę oraz osobowość, nie tracąc jednak przy tym swoich wspomnień. Jest również ostatnim żywym przedstawicielem swojej rasy - tak przynajmniej twierdzi. 

Wiecie, nie łatwo zniechęcić mnie do tasiemca, którego raz już zacząłem oglądać. Najlepszym dowodem będzie chyba to, że wciąż oglądam Once Upon a Time, pomimo tego, że jedynym motywem dla którego warto poświęcać czas na ten serial jest postać pana Golda, czy może raczej jego baśniowe alter ego, Rumpelstiltskin. Pierwszy sezon Doktora odrzucił mnie od siebie na tyle, że po 4 odcinkach zrezygnowałem z jego oglądania. Gdzieś tam czeka sobie odcinek, w którym Doktor z 9 wcielenia regeneruje się w 10, ale to plany na przyszłość, podobnie jak zapoznanie się z filmem, czy historią 5 wcielenia Doktora. 

Serial zwiódł mnie głównie swoją infantylną otoczką. Większość żartów charakteryzował gimbazjalny wręcz poziom, Doktor posiadał prezencję wiejskiego głupka oderwanego od pługa, a jego towarzyszka również pozostawiała wiele do życzenia. Starczy powiedzieć, iż miała wszelkie cechy sztandarowej blondynki, by zobrazować zestaw jej wad. Dodatkowo odrzuciło mnie ignorowanie możliwości, jakie scenarzyści sobie stwarzali - te kilka odcinków oglądało się tak, jakby twórcy bali się uderzyć w tony, które dla historii opowiadającej o ostatnim Władcy Czasu wydawałyby się być najzupełniej normalne, więcej, wręcz obowiązkowe! Mówię tutaj chociażby o odcinku opowiadającym o wizycie na stacji kosmicznej, z której Doktor i Rose (jego towarzyszka) obserwowali zagładę Planety Ziemia. Nastrój, który pozwalał stworzyć ciekawą historię dotyczącą zagłady kolebki homo sapiens, zniweczony zostaje charakterystyczną dla produkcji tanią, szybką akcją oraz (niemalże) zabawnymi gagami, które ogniskują się dookoła postaci stanowiącej strzęp skóry rozwieszony na metalowy stelażu, Lady Cassandrze. 

Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że następny sezon będzie równie zły. Może dlatego jakoś lepiej oglądało mi się przygody 10 Doktora, jego pożegnanie ze starą towarzyszką i poznawanie nowej? A może rzeczywiście scenarzyści ocknęli się z letargu i zrozumieli, o czym tak naprawdę powinien traktować serial o ostatnim przedstawicielu rasy, która z ludzkiego punktu widzenia jest równa Bogom? 

Przypuszczam, że wiele winy spada na moje barki - nim zacząłem oglądać Doktora, przeczytałem Sandmana, który porusza podobne zagadnienia, czyniąc to jednak o wiele sprawniej. Historia skupiona na motywie samotności istoty (nad)Boskiej udała się Gaimanowi jak mało która z jego późniejszych książek, a twórcy Doktora wciąż nie potrafią wyrazić się ze swoją fabułą równie dosadnie, co twórca wspaniałej postaci Morfeusza. Do poziomu opowieści o Śnie twórcy 2 sezonu Doktora zbliżyli się w odcinku The Girl In The Fireplace, który wyraźnie daje odczuć widzowi jak samotną istotą jest Władca Czasu, zmuszony do przestrzegania praw większych od niego samego. Takich odcinków nie ma jednak wiele - gdzieś tam czasem przewinie się problem człowieczeństwa, nieludzka natura Doktora, motyw jego samotności, który powinien kształtować fabułę serialu - ale to wszystko zawsze na drugim planie, zawsze będą to elementy mniej ważne niż wartka akcja, częstokroć rozwiązana za sprawą deus ex machina. Zresztą, najczęściej to, co odbiorca ma odczytać jako wyraz odmiennej natury głównego bohatera serialu, można uznać za zwyczajną porażkę scenarzystów. Jak bowiem wyjaśnić fakt, że Doktor niekiedy skłonny jest w imię większego dobra poświęcić całe miasto czy planetę (!), a innym razem nie potrafi przejść obojętnie wobec cierpienia klonów, pustych, niemyślących skorup, których ból pozwala na leczenie większości znanych we Wszechświecie chorób? Morfeusz Gaimana był groźny, niezrozumiały, inny - na tysiące lat wtrącił ukochaną do Piekła, gdyż sądził, że tak właśnie powinien zareagować na słusznie odrzucone zaloty - Doktor, chociaż niejednokrotnie rysowany ze słów bohaterów drugoplanowych jako istota dzika i odmienna, nie jawi się czymś podobnym mi, oglądaczowi, który nie znajduje dowodów na potwierdzenie wyżej wspomnianych tez w zachowaniu Gallifreyanina. Twórcy usiłują przekonać widza, że jest to serial o czymś, czego na ekranie nie widać. Tych rozterek, tego smutku ostatniego przedstawiciela rasy, który żyje tylko po to, by tracić, na telewizyjnym kineskopie w zasadzie nie ma. Są za to ludzkie płyty chodnikowe opowiadające o swoim życiu seksualnym, czy Bannakaffalatta. 

Co do osławionych efektów specjalnych... Osobiście jest to coś, co mnie nie odrzuca, przywykłem do budżetowych produkcji. Są jednak tacy, którzy nie zdzierżą tego, jak serial wygląda. Dobrze dla nich - być może nie zdążą zawieść się na linii fabularnej. Mnie samego do szału doprowadzały raczej projekt obcych, którzy to biją na głowę maszkary George'a Lucas'a. To, że Dalekowie trwają w niezmienionym dizajnie od 50 lat zakrawa na kpinę, a nie na podtrzymywanie tradycji. Dodajcie do tego, iż ta rasa czajników wyposażonych w przyssawkę i laserek miała stanowić zagrożenie dla Władców Czasu, którzy - no, nie zgadniecie - władają czasem, a będziecie mieli przykład tego, jakimi fabularnymi dziwnostkami raczy widza Doctor Who.

Najgorsze jest to, że serial oceniam z perspektywy kogoś, kto wręcz uwielbia motyw podróżników planarnych, skaczących sobie pomiędzy czasem, przestrzenią i różnymi wymiarami. Jestem również ogromnym zwolennikiem stawiania w rolach głównych istot, które ciężko jest ludziom zrozumieć, takich jak Śmierć Świata Dysku, czy przytaczany w artykule Morfeusz - opisywanie takiej postaci jest wyzwaniem dla twórcy, a moje uznanie dla niego jest wprost proporcjonalne do jakości wykonanej pracy, do głębi psychologicznej wykreowanej postaci. Niestety, Doctor Who zawodzi zarówno na pierwszym, jak i na drugim polu. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że serial ten nie zasługuje na jednoznaczne potępienie, ba! Zapewne kilka lat temu, z nieco uboższym bagażem kulturowych doświadczeń, oceniałbym go zupełnie pozytywnie. Dziś widzę w nim tylko fenomen, średni serial, który dorobił się rzeszy fanów głównie przez wzgląd na to, że ma już swoje lata. Smutnym jest to, iż widywałem produkcje o niebo lepsze niż Doctor Who, o których świat za jakiś czas zapomni. Era Doktora będzie jednak trwać nadal, nawet jeśli twórcy serialu nie zmienią swojego podejścia do serii, będącej przykładem ogromnego potencjału, który ciągle jeszcze się marnotrawi.