wtorek, 16 grudnia 2014

Dystansu nie stwierdzono

Jakiś czas temu popełniłem tekst o kryzysie wśród krytyków, którym brakuje wiedzy i oczytania potrzebnych do tego, by móc podjąć się konstruktywnej krytyki. Jeszcze wcześniej zmarnowałem kilka tysięcy znaków na to, by wyjaśnić, czemu nieszczególnie interesują mnie poglądy polityczne czy religijne autora, jeśli nie przemyca ich do swego dzieła. Piszę "zmarnowałem", bo dzisiaj wiem, że mogłem zrobić to lepiej, bardziej spójnie. Poniższy wpis będzie stanowił kropkę nad i, próbę podsumowania poprzednich tekstów, przedstawiając drugą stronę barykady - opowie więc o tym, że czasem to nie recenzenci i krytycy są winni. Czasem, jakkolwiek smutna nie byłaby to prawda, cała wina leży po stronie twórcy.

Recenzja, jak wynika ze słownikowej definicji, to omówienie i ocena danego dzieła kultury. Na pierwszy rzut oka jasnym jest więc, że wszelka polemika z recenzentem nie ma dużego sensu - w końcu wydana opinia będzie i tak subiektywna. Wiadomo, że dobre recenzje odróżnia od złych świadomość recenzenta, jego znajomość tematu i ogólne w nim zorientowanie, nie da się jednak zaprzeczyć, że pełen obiektywizm nigdy nie będzie miał miejsca w tym przypadku. Mimo to na przestrzeni wieków ogrom twórców podejmował się próby nawiązywania dyskursu z krytykami ich dzieł. 

To co na pierwszy rzut oka bezcelowe, nie zawsze musi być złe - w końcu każdy powinien mieć prawo skomentować niesprawiedliwą, czy kiepsko napisaną recenzję, by wystąpić w obronie stworzonego przez siebie dzieła. Problemem, który dotyczy bardzo szerokiego grona twórców (o czym można było się przekonać w ciągu ostatnich kilku miesięcy, śledząc wyrastające jak grzyby po deszczu kłótnie), jest wyłącznie sposób, w jaki wyrażają oni swoje poglądy.

Na przełomie maja i czerwca tego roku głośno było o sprawie Post Meridiem, bloga, który wszedł we współpracę z wydawnictwem Novae Res i wyjątkowo słabo na tym wyszedł. Po tym, jak blogerka wytknęła jednej z przygotowanych przez wydawnictwo książek liczne błędy (wynikające z koszmarnej korekty), została wezwana do ściągnięcia recenzji ze strony, lub przygotowania się na... konsekwencje prawne, wynikające z narażenia dobrego imienia wydawnictwa na szwank. 

21 października Adrian Chmielarz opublikował na swoim facebooku komentarz dotyczący recenzji The Vanishing of Ethan Carter w CD-Action, mówiący o tym, że nie zgadza się z tym, by za minus produkcji uznać krótki czas, w którym można ją przejść. Jego ton balansuje na cienkiej granicy pomiędzy tym co dzieli wypowiedź grzeczną od niegrzecznej. Sytuacja rozwinęła się potem do jeszcze bardziej zabawnej - na jego wpis odpowiedział bowiem recenzent CDA, więc autor gry poczuł się w obowiązku odpisać na komentarz do komentarza... Biorąc pod uwagę fakt, że ciężko było w tej dyspucie znaleźć chociaż krótki fragment świadczący o poszanowaniu zdania adwersarza, należy dziwić się, że dyskusja na linii Chmielarz/CDA nie trwa do dziś. 

13 listopada na swoim facebooku Konrad T. Lewandowski opublikował link do recenzji swojej książki napisanej przez Magiczny Świat Książki. W pierwszym komentarzu zdążył określić recenzentkę "gęsią". Potem ubliżył kilku następnym komentatorom, ostatecznie każąc innej recenzentce "wypierdalać". Szczególnie bawi w tym przypadku fakt, że na tablicy fb Lewandowski jednoznacznie potępia postawę wyżej wspomnianego wydawnictwa Novae Res, sugerując, że to blogerka powinna pozwać ich do sądu. 


Trzy podane wyżej przykłady to tak naprawdę zaledwie czubek góry lodowej. Tylko w samym 2014 znani twórcy dzieł kultury popełnili co najmniej kilkanaście barwnych wypowiedzi dotyczących recenzentów i ich pracy. Warto pamiętać również i o tych, które nie dotyczyły krytyków, a z łatwością niszczyły wizerunek osób, które je wypowiadały - wystarczy wspomnieć marcowe słowa Łukianienki dotyczące zakazu drukowania jego książek na Ukrainie, czy barwny komentarz Ziemkiewicza na temat wykorzystywania seksualnego. 

Należy zaznaczyć, że przedstawione powyżej sytuacje są diametralnie różne - łączy je jednak stosunek twórcy do recenzji oraz to, że ich bohaterowie w zasadzie okaleczyli swój wizerunek medialny(jeśli nie popełnili medialnego samobójstwa). Rzecz jasna przykład Adriana Chmielarza jest najbardziej subiektywny ze wszystkich podanych - jego ton nie był w żadnym razie tak rażący, jak ton wypowiedzi Lewandowskiego, nie groził też nikomu sądem. Część komentatorów uznała jego uwagę za zasadną - część (zwolennicy CDA) wręcz przeciwnie. W tym przypadku również postawa recenzenta jest dość ciekawa, wdaje się on bowiem w zupełnie niepotrzebną wojnę na artykuły. Nie znajduje się jednak żadnych słów wyjaśnienia dla próby wytoczenia procesu komuś, kto wytyka błędy w korekcie (które przecież w żadnym wypadku subiektywne nie są), czy prostactwa i wulgarności wypowiedzi skierowanej w stosunku do obcych osób, które jedynie wyrażają swoje zdanie. 

Od schematu zaprezentowanego przez poprzednie sytuacje wyraźnie odcina się 11 bit studios, twórcy ambitnej, zdecydowanie wybijającej się ponad przeciętność gry This War of Mine. W jednym z grudniowych numerów Newsweeka Marek Rabaj wystawił produkcji bardzo kiepską laurkę, w tekście Jak zarobić na wojnie. Już sam tytuł sugeruje, jak tendencyjna była recenzja, która doskonale wpisała się w nurt, którym wydają się podążać mainstreamowe media - to jest odmalowała cyberrozrywkę jako zabawę w mordowanie (podczas gdy This War of Mine to produkcja mówiąca o okropieństwach wojny). Paradoksalnie był to tekst, który z całą pewnością usprawiedliwiłby w oczach wielu internautów niecenzuralną odpowiedź ze strony studia. Artykuł wywołał ogromną burzę w sieci, oraz co najmniej kilka odzewów w postaci kontr - felietonów wypunktowujących najważniejsze błędy popełnione przez Rabaja, z których najbardziej poczytnym okazał się tekst Dawida Walerycha w Technopolis. Rabaj, oczywiście, odpowiedział - tłumacząc się z błędów, ale raczej nie przepraszając - wdając się w słowną przepychankę, łapiąc Walerycha za słówka czy wytykając potknięcia gramatyczne. W całej tej sytuacji twórcy gry zachowali jednak twarz, co nawet Rabaj podkreślił w swoich "przeprosinach". Zdecydowanie stwierdzili, że artykuł się im nie podoba, że uważają go za uproszczony i szkodliwy. Z drugiej jednak strony byli w stanie dostrzec to, iż Rabaj swoim kiepskim dziełem zdołał zapoczątkować ogromną debatę dotyczącą tego, w jakim kierunku zmierzają gry i jakie przesłanie ze sobą niosą. W słowach 11 bit studios próżno było dopatrywać się jakichkolwiek drobnych złośliwości czy braku kultury. 

Ostatecznie warto rozważyć pewien fakt - Marek Rabaj i panowie z 11 bit studios rozmawiali ze sobą telefonicznie przed publikacją artykułu, kiedy dziennikarz wydawał się przygotowywać rzetelny research. Weszli w relacje biznesowe, ale również do jakiegoś stopnia poznali się - zniknęła anonimowość charakterystyczna dla kontaktów internetowych. Adrian Chmielarz przypuszczalnie nie zna się z autorem komentowanej przez siebie recenzji, blogerka współpracująca z wydawnictwem najpewniej wymieniła z nim jedynie kilka maili, a Konrad Lewandowski mówi wprost, że ktoś, kogo nie poznaje z imienia i nazwiska, to dla niego nikt. W tym właśnie tkwi cały problem: łatwo jest zrzucić z siebie jarzmo kultury wypowiedzi w stosunku do kogoś, kogo się nie zna, nie widzi. Po drugiej stornie kabla siedzieć może każdy, a skoro każdy, to nikt. Lewandowski (który jako jedyny z przykładów zauważył fakt wpływu anonimowości na relacje międzyludzkie) zapomniał jednak, że kimkolwiek nie byłby nieznany mu komentator, jednym pozostaje on na pewno - człowiekiem, któremu należy się podstawowy chociażby szacunek. Nawet w relacjach internetowych.