środa, 5 marca 2014

Twórca a dzieło

Gdzieś tam w Rosji mieszka sobie pewien pan, który pisze zupełnie niezłe, dobrze sprzedające się książki z zakresu literatury fantastycznej. Pan ten jest towarem eksportowym Mateczki Rosji, jeśli chodzi o ich rodzimą fantastykę - na podstawie jego dzieł nakręcono dwie superprodukcje, jest on chętnie czytany i kupowany poza granicami kraju, w całej Europie i na świecie. Pan to Sergiej Łukjanienko, o którym w ostatnich dniach jest wyjątkowo głośno w środowisku czytelników literatury popularnej. 



Pisarz na swoim blogu odniósł się do sytuacji na Ukrainie - napisał mianowicie, że nie życzy sobie tego, by jego dzieła były tłumaczone na ten język, zapowiedział bojkot konwentów ukraińskich, oraz obiecał wykorzystywać swoje ewentualne wpływy do tego, by szkodzić pisarzom ukraińskim którzy wspierają rewolucję na Majdanie. Na jego słowa odpowiedzieli czytelnicy, dotknięci bucostwem wyżej wspomnianego, odsyłając mu zakupione egzemplarze jego powieści. 

I to było dobre. Wiadomo, że podobna akcja w wykonaniu Ukraińców (a więc bezpośrednich zainteresowanych) ma większy sens niż pozostawienie pod wpisem Łukjanienki kilku komentarzy, które albo zostaną usunięte, albo przejdą bez echa. Co jednak dziwi, to próba solidaryzowania się z taką reakcją przez osoby postronne, na ten przykład - przez Polskich czytelników. Dyskusja, która rozgorzała na blogu misja książka udowadnia problem odróżniania dzieła od jego twórcy w pewnych określonych przypadkach. 

Na wstępie warto zauważyć, że podobne mieszanie odczuć na linii twórca/dzieło dotyczy głównie muzyki i literatury. Ciężko znaleźć kogokolwiek, kto nie oglądałby jakiegoś filmu, przez wzgląd na to, że aktor wcielający się w główną rolę jest w życiu prywatnym kompletnym złamasem. Podobnie sprawa ma się z np. branżą gier komputerowych, w której co i rusz słyszy się o szefach ogromnych studiów, którzy swoją arogancją pieprzą robotę regularnym pracownikom - by nie sięgać daleko, wystarczy wspomnieć o informacjach które wyciekły ze studia MercurySteam, odpowiedzialnych za najnowszą Castlevanie.

Ciężko powiedzieć dlaczego akurat w tych, a nie innych dziedzinach kultury ludzie skłonni są do zacierania różnic pomiędzy osobą tworzącą a tworem. W końcu zarówno w przypadku literatury, jak i muzyki, o ile nie mamy do czynienia z autorytetem moralnym (którego dzieło stanowi odzwierciedlenie życiowych poglądów), nie ma tak naprawdę sensu zrażać się do dzieł, spoglądając na nie przez pryzmat osobowości ich autora.

Łukjanienko to oczywiście autor poczytny, z niezłym warsztatem i ciekawymi pomysłami, ale jego powieści nie są traktatami filozoficznymi, w których spojrzenie autora na sprawy filozofii życiowej jest szczególnie ważne. Przykład jego osoby jest tylko jednym z licznych - w otoczeniu samych autorów naszej rodzimej fantastyki niewiele jest osób o nieposzlakowanej opinii. Szczerze? Jakbym przejmował się tym, co mówi Sapkowski, czy jakie sesje zdjęciowe strzela sobie Ziemiański, to raczej nie wiele książek z dorobku żyjących fantastów polskich pozostałoby mi do przeczytania, bo ze świecą szukać pisarzy bez przywar. Nie żeby szczególnie zależało mi na tym, żeby zagłębiać się w prozę pióra któregokolwiek z wyżej wymienionych... 

Dodatkowo, warto pamiętać o możliwości, której nie da się przecenić - a mianowicie o tym, iż autor ma możliwość prezentowania w swoim utworze poglądów i póz zdecydowanie skrajnych, odmiennych od swoich własnych. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, że nie zawsze podmiot liryczny czy główny bohater musi być utożsamiany z autorem. Skutkuje to tym, że autor postępujący niekoniecznie najszczęśliwszą ścieżką życiową w sprawie filozofii, może w swoich utworach prezentować wcale ciekawe poglądy. Jacek Kaczmarski wielokrotnie wcielał się na potrzeby swoich wierszy w idiotów, by prezentować wady jakiegoś toku rozumowania, czy zwyczajnie opisywać rzeczywistość, a w przypadku twórców - kalek moralnych zdarza się odwrotnie, czasem udaje się im prezentować poglądy zupełnie odmienne od swoich i dobrze na tym wychodzić (czego przykładem jest Sapkowski, który pomimo swoich wypowiedzi często zawiera w swoich książkach potępienie rasizmu) - ot, szczęście głupiego. 


W przypadku muzyki sprawa ma się podobnie, tym bardziej w przypadku tych muzyków, którzy sami piszą sobie teksty. Osobiście do dziś nie wiem, czy lubię Mansona (czy może raczej, jego wizerunek) czy wręcz mnie odpycha. Mimo tego, kilka jego utworów uważam za całkiem ciekawe. Zdanie o Cobainie miałem wyrobione już lata temu, gdy jeszcze słuchałem Nirvany jako zbuntowany rockogrzmot. Tyle tylko, że wiedzieć, iż osoba której słucham okazała się być tchórzem i samolubem to jedno, a odrzucać przez to jej muzykę - drugie. 

W świetle przytoczonych argumentów dwie rzeczy wydają mi się absolutnie jasne: to, że nie ma żadnego dobrego powodu, by odrzucać twórczość autora przez wzgląd na jego prywatne poglądy (chyba, że stanowi ona odbicie poglądów autora), oraz to, że nawet jeśli jesteś bucem, masz szansę - w ostatecznym rozrachunku - przydać się na coś światu i zostawić coś (dobrego) po sobie. 

Optymistycznie.